Czy elektroniczni asystenci jazdy są godni zaufania?

Każdy nowy samochód, wg materiałów marketingowych, jest lepszy, bo wyróżnia się większą ilością elektronicznych pomocników, które nam pomogą w jeździe, czyli… zrobią coś za nas. Czy to w ogóle ma sens?

Oczywiście nie zdziwię się głosem wielu użytkowników for internetowych, że „Hurr durr, trzeba umieć jeździć, tylko leszcze potrzebują asystentów, społeczeństwo głupieje przez to” oraz w podobnym tonie. Po części zgadzam się z tym twierdzeniem. Wszyscy powinniśmy umieć radzić sobie bez "wspomagaczy". Od tego też powinny być kursy na prawo jazdy. Wiadomo, jednym będzie wychodzić taka nauka lepiej, innym gorzej. Czasy mamy też takie, że coraz więcej osób prawo jazdy posiada i z samochodu korzysta. Dlatego, czy tym, którzy radzą sobie słabiej, nie możemy pomóc? Przecież lepiej, żeby korzystać z asystenta parkowania, niż zarysować inne samochody, bądź być ograniczonym, nie ruszając się z domu.

Sam z dużą przyjemnością jeździłem Focusem RS, czy Toyotą GT86. A także kilkoma starszymi samochodami, które nie miały żadnej dodatkowej elektroniki. I było fajnie. Tylko dlaczego sobie życia nie ułatwiać. Kupujemy telefony z rozpoznawaniem twarzy, automatyczne odkurzacze, kuchenki mikrofalowe. Budujemy inteligentne domy ze sterowaniem przy pomocy smartfona itp. itd.. W samochodzie również możemy sobie pozwolić na nieco wsparcia.

Co możemy?

Od czujników parkowania, kamer, przez asystentów martwego pola, po utrzymanie pasa ruchu, "ćwierćautonomiczną" jazdę po autrostradzie, czy samochody, które są w stanie z naszą tylko nieznaczną pomocą zaparkować. To dużo dobrej technologii, która często może się przydać. W 90% przypadków z jej działania będziemy zadowoleni. A przynajmniej z części tych funkcji. Warto jednak mieć na uwadze, że te pozostałe 10% albo nas zupełnie zirytuje, albo ze względu na naszą obniżoną koncentrację ("po co się skupiać, samochód zrobi to za mnie") doprowadzi do co najmniej kolizji. Czasem ta może nastąpić również nie z naszej winy.

Co nam grozi?

Aktywny tempomat budzi moje mieszane uczucia. Jadąc kilka godzin autostradą docenimy wygodę - nawet wyprzedzające się tiry potrafią być nieco mniej irytujące, skoro samochód sam je wykryje, zwolni, a potem wróci do zadanej prędkości. Inna sprawa, jak wolno to zrobi i czy samochód za nami zauważy, że zaczęliśmy wytracać prędkość w dość dużej odległości od przeszkody. Poza tym, nie raz i nie dwa samochód zaczynał zwalniać zupełnie niepotrzebnie. Winny był… łuk drogi, przez który mój samochód wykrywał ten jadący prawym pasem z przodu jako jadący przede mną. Podobna ma się historia z hamowaniem awaryjnym. Różne to ma nazwy - Front Assist, Emergency City Brake. Czasem jednak radar wykryje coś zbyt szybko, bądź "za szeroko" i "nadepnie" na hamulec. I wytłumaczcie to potem kierowcy, który Wam wjedzie w tył. Na co komu taka technologia?

"Sorry, taki mamy klimat"

Dodatkowo śmiem twierdzić, że za sporą część problemów z technologią odpowiada umiejscowienie naszego kraju na mapie świata. Brud, deszcz, śnieg i błoto nie są najlepszymi sprzymierzeńcami elektroniki.

Kilka ostatnich testów spowodowało, że zwątpiłem w jakiekolwiek wsparcie od „naszych samochodów”. Autostrada, środek nocy, pada śnieg. Prędkość ok. 120 – 130 km/h. Po 15 minutach jazdy – dezaktywacja aktywnego tempomatu i asystenta awaryjnego hamowania. No cóż, po prostu śnieg zalepił radar. Mogę jechać tylko jak za starych dobrych czasów, utrzymując nogę w odpowiednim położeniu. Niby nie ma problemu, ale dlaczego w takiej sytuacji np. tempomat z aktywnego nie mógłby przejść w tryb normalnego utrzymywania prędkości. Tak można sobie ręcznie zmienić np. w Fordach, co bardzo cenię. Tutaj pozostało mi zatrzymanie się na parkingu i odgarnięcie błota z atrapy.

Kamera cofania i wszystkie nowe „pomoce” w postaci obrazu pokazywanego z góry również są niezmiernie wrażliwe na warunki atmosferyczne. I tak na przykład w Toyocie Yaris, dzięki aurze możemy mieć zupełnie nieprzydatny gadżet. Kamera, która nie chowa podczas jazdy, szybko przekazuje tylko widok na brudne krople i ziarnka piasku. No cóż, było warto za to dopłacić (za wsparcie w postaci czujników, trzeba dołożyć dodatkową kwotę, nawet w najwyższej wersji wyposażenia).

 

Zresztą, wspomniane wyżej czujniki to już zupełnie inna para butów. Bez wątpienia to przydatny gadżet, jednak kalibracja, delikatność i sposób działania wbrew pozorom powodują, że w pewnym momencie możemy przestać zwracać uwagę na to, co pokazują. A to zapiszczą sobie w trakcie deszczu, bo kropla wpadnie w czujnik, a to ze względu na kurz pokrywający samochód nie będą reagować na przeszkodę, a to będzie wzbudzać je niefortunnie (z punktu widzenia czujników) umieszczona tablica rejestracyjna – tak, tak, chodzi o Alfę Giulię. A już w ogóle robi się problem, jak czujniki współpracują z innymi asystentami. Np. tymi, które zapobiegają wtoczeniu się na przeszkodę. Przypadek z życia redakcji. Znów zima i śnieg. Wsteczny, gaz… i nagłe hamowanie. No tak – samochód wykrył przeszkodę i zapobiegł katastrofie. Czyli tradycyjnie śnieg zalepił miejsca pomiaru.

Nadzieja w autonomii?

A co, jeśli faktycznie rozwiązaniem tych problemów jest tylko pełna autonomia samochodów? Bardziej rozbudowane systemy, więcej czujników, kamer i tym podobnych? Na pewno jeszcze nie teraz. Spójrzcie na testy samochodów autonomicznych. Po pierwsze wszystkie wyglądają, jakby na dach wrzucono efekty wyprzedaży w Media Markt - jakoś sobie nie mogę wyobrazić, że wszyscy będziemy przemieszczać się samochodami z elektroniką umieszczoną "otwarcie" na dachu. Ale to pokazuje jedną rzecz - wyżej umieszczone czujniki i kamery widzą więcej i są mniej narażone na pewne problemy. Druga sprawa - widzieliście testy samochodów autonomicznych w jakichś innych niż dobre warunkach pogodowych? Ja wiem, że to kwestia przepisów, ale wyślijcie ww. pojazdy z Kalifornii na Alaskę, albo chociaż w okolice Seattle. O Szwecji, czy Polsce nie wspominając. Trochę śniegu, deszczu, błoto i dziury powinny przetestować, czy to wszystko w ogóle ma sens.

Z naszego punktu widzenia ma, ale ograniczony. Na szczęście póki co wciąż możemy sobie wszystko powyłączać i jechać "jak trzeba". A w razie czego skorzystać ze wsparcia. Może czasem przydałaby się stopniowa regulacja działania, dostępna w niektórych przypadkach?

Mimo tego wszystkiego - nie ma co się bronić przed pomocą elektroniki. Tylko proszę Was, zachowajcie zdrowy rozsądek!