W poszukiwaniu (bez)sensu elektryka trzeba wrócić do początku, mianowicie ekologii. Teoretycznie jest to idealne rozwiązanie problemów wielkich metropolii ze smogiem. Tylko, jak pokazuje pandemia, a także badania, które dzięki niej mogły powstać, wydaje się, że nie tu (w motoryzacji) przyczyna... Gwałtowny spadek liczby pojazdów na drogach w szczytowym okresie lockdownu nie przyniósł jakichś radykalnych spadków zanieczyszczenia powietrza (czasami zmiana była symboliczna), kolejny raz udowadniając, że to przemysł i gospodarstwa domowe są odpowiedzialne za większość emisji. Tylko łatwiej jest gnębić kierowców, bo to oni w ostateczności zapłacą za te wszystkie normy i obostrzenia.
Zgadzam się, że idea jazdy elektrykiem w mieście nie przeszkadza (pod warunkiem czystej energii, bo inaczej traci sens) i może wyjść na dobre (i to nawet popieram), ale ten trend staje się obowiązujący we wszystkich typach aut i wprowadzany jest siłowo (patrz zakazy rejestracji aut spalinowych na zachodzie Europy już od lat 2025-2030).
Druga sprawa, to złudna ekonomia elektryków. Ślad węglowy przy produkcji takiego pojazdu jest większy niż pojazdów spalinowych. Czasami zrównuje się dopiero po przejechaniu kilkudziesięciu tysięcy kilometrów (w górnych widełkach). Do tego wraz ze wzrostem pojemności akumulatorów (niezbędne do aut w trasy) nieproporcjonalnie mocno rośnie masa takiego pojazdu, co znowu tę ekonomię obniża.
Wiem z różnych rozmów z branży moto, że producenci myślą podobnie, ale to już zaszło za daleko i trendu nie da się odwrócić. Za dużo pieniędzy zostało zainwestowane w elektryfikację (bo musieli, inaczej normy nie do spełnienia), a także część producentów kompletnie porzuciła już rozwój jednostek spalinowych, np. volvo, które już nie będzie dalej rozwijało konstrukcyjnie swoich silników.
Podsumowując. Elektryfikacja miast, spoko, ale dla całej branży, to moim zdaniem ślepa uliczka. Skręcili nie w ten zjazd, ominęli wodór...
Wysłane z mojego SM-G975F przy użyciu Tapatalka