Pan Jerzy, któremu nie zależy...

Miałem w swoim życiu kilka ciekawych samochodów. Jednym z nich było Volvo 480. Jak do tego doszło, że kupiłem ten niesamowity pojazd i co przeszedłem po drodze?

Co łączy mnie z Panem Jerzym? Oprócz drugiego imienia, to właściwie nic. Chociaż... Stop! Miałem napisać zupełnie coś innego, zatem wróćmy do początku. A więc Jurek, Jerzyk a właściwie Pan Jerzy. Stateczny człowiek w wieku około pięćdziesięciu lat. Okularki, trochę łysiny, czarny sweter i brązowe spodnie. Klasyczny mieszkaniec Chełma (nikomu nie ubliżając). Co łączy mnie z nim i dlaczego pojawia się on w dzisiejszym wpisie? Sprawa wygląda następująco.

Było piękne czerwcowe popołudnie, gdy wspólnie z moim czcigodnym bratem (też człowiekiem) wybraliśmy się do Chełma w poszukiwaniu upragnionego Volvo 480. Jeśli podobnie jak ja uważacie, że w marchewce tkwi dziwny niepokój, to zapewne doskonale rozumiecie, czym jest dla maniaka motoryzacji Volvo serii 480. Nie muszę przytaczać na ile to ciekawy samochód, ale zrobię to dla samej przyjemności pisania o nim. A więc krótko: pojazd - ekierka, czyli pierwsze przednionapędowe Volvo w historii. Zjawiskowe designersko i dość skomplikowane technologicznie. W którym aucie z lat 80-tych znajdziecie światła z funkcją odprowadzania do domu, podświetlane zapinki pasów bezpieczeństwa i bębenki zamków drzwi? A wzmocnienia boczne w drzwiach, rozbudowany komputer pokładowy z kontrolkami od przepalonych żarówek i poziomem płynu do spryskiwaczy? Takie wyposażenie nie było normą 30 lat temu.

Oczywiście jeśli zamierzaliście kupić wodolot, to może i było. Natomiast w świecie zwykłych samochodów normą, prócz tego o czym wspomniałem nie było też sprzedawanie pseudo-sportowego Volvo, gdy resztę modeli szwedzkiej marki mylono z szafkami na buty... Dlatego 480 uzbrojone w charakterystyczne zderzaki spełniające amerykańskie normy zderzeniowe to jeden z tych pojazdów, które nie odniosły zbyt wielkiego sukcesu. Można pieprzyć dyrdymały o „wyprzedzaniu swojej epoki” a można też spojrzeć na sprawę czysto zdroworozsądkowo. Kto z Was kupiłby dziś szwedzkie niby-coupe produkowane w Holandii, które jest hatchbackiem podszytym francuską technologią? Ja bym kupił...

Dlatego właśnie, opisywanego popołudnia wsiedliśmy z szanownym bratem (też człowiekiem) w nieśmiertelną Cordobę rocznik ’95 (najlepszy z dostępnych) i pognaliśmy do pobliskiego Chełma w celu obejrzenia egzemplarza skandynawskiej myśli inżynierskiej (tak – wciąż pamiętam, że w tym Volvo sporo elementów jest francuskich, ale nie chcę psuć sobie humoru myśląc o zalanej elektryce, z którą walczyłem we własnym 480). Na miejscu przywitał nas właśnie Pan Jerzy – właściciel czerwonej 480-ki.

Pan Jerzy to dość specyficzna postać. Pojawia się on w wielu fragmentach mojego motoryzacyjnego życia. Dlatego postanowiłem o nim napisać. Jest to pewien określony typ człowieka, który cytując sprzedawcę opisywanego Volvo "już nic nie musi". To podstawowa maksyma w myśl której postępuje ów Jerzyk. Delikwent jest troszkę obrażony na świat i nie musi zgadzać się na jakąkolwiek negocjację ceny. Nie musi dawać Ci się przejechać sprzedawanym samochodem i w ogóle niczego nie musi, bo krótko mówiąc ma jeszcze 3 inne auta i w swym życiu już wiele widział. Być może był nawet na Krymie i wypił brudzia z wilkami rozszarpującymi go w lesie. Całkiem prawdopodobne, że samodzielnie wymieniał skrzynię biegów w DAF-ie i zepsuł cztery mechanizmy wycieraczek. Spłodził też zapewne syna oraz trzy córki, próbując spłodzić drugiego syna i zrozumcie - naprawdę nie musi poświęcać Wam czasu prezentując gablotę za psie 6 tysięcy złotych.

Nie zależy mu, bo na takie pieniądze kicha swym porannym katarkiem, którego nabawił się wróciwszy z podróży po dżungli amazońskiej. Tam przecież klimat inny i ludzie jacyś tacy prawdziwsi, a tutaj... Sami rozumiecie. Wybrzydzają: a to krzywa felga, a to szpachla pęka, a to szyberdach nie działa lub znowu prędkościomierz się zacina. Czego wymagać za te 6 tysięcy? Dlatego, koniec końców nie pytajcie mnie co mam wspólnego z Panem Jerzym. Volvo 480 kupiłem od faceta o imieniu Kamil i jeśli zechcę, to opowiem Wam o tym kiedyś.... Albo i nie opowiem. Jeszcze się zastanowię, bo przecież „mnie nie zależy i nic nie muszę”....