"Ferrari" to film, który nie rzuci Was na kolana. Nie o to tutaj chodzi
"Ferrari" to dość nietypowy film, gdyż nie skupia się na marce, ani na samochodach. To wąski, ale kluczowy wycinek z życia Enzo Ferrariego, na którym skupił się Michael Mann. Tylko czy faktycznie ta historia była warta przeniesienia na wielki ekran?
Jeśli liczycie na efektowną jazdę, wszechobecne samochody i ciągły ryk silników, to trafiliście na zły film. "Ferrari" w reżyserii Michaela Manna jest dokładnym przeciwieństwem takich produkcji. Paradoksalnie w tym filmie samochody są jedynie tłem do historii specyficznego i dość kontrowersyjnego człowieka, stojącego za tą kultową marką.
Mam wrażenie, że Mann przede wszystkim chciał przenieść tę postać na wielki ekran. Zależało mu na tym, aby pokazać, że Ferrari to nie tylko marka, ale człowiek, który ją stworzył. Człowiek, który poświęcił się swojej pracy i musiał wziąć na swoje barki wszystko, co szło w parze z tworzeniem sportowych i wyścigowych samochodów.
W "Ferrari" samochody nie grają pierwszych skrzypiec. One mają domknąć historię
A mówimy tutaj o wyścigu Mille Miglia z 1957 roku. Miał to być dla Ferrariego przełomowy moment. Marka walczyła z problemami finansowymi, które naprawić można było jedynie lepszą sprzedażą samochodów drogowych. Ogromne inwestycje w wyścigi, w tym w Formułę 1 nadwyrężyły do granic możliwości budżet.
W tle pojawia się też podział życia Ferrariego pomiędzy żonę Laurę Ferrari, a kochankę Linę Lardi. Z Laurą Enzo miał syna Alfredo "Dino" Ferrariego - swoje ukochane dziecko, które zmarło w wieku 24 lat na dystrofię mięśniową. Z kolei Lina urodziła mu syna Piero.
Film nie przedstawia dobrze realiów ówczesnych Włoch. Rozwody były wówczas zakazane, co zaogniło kontakt. Laura nie wiedziała też o kochance i drugim synu, choć ten wątek akurat zarysowano w fabule.
Przez blisko dwie godziny obserwujemy tutaj zmagania Enzo Ferrariego z życiem. A jego życie to nie tylko samochody
Paradoksalnie wątek "Mille Miglia" pojawia się i dominuje tylko przez krótką część filmu. Pierwsza część tej produkcji poświęcona jest codzienności Enzo i trzem życiom, które prowadził: z Liną, Laurą i w firmie. Po wyścigu widzimy z kolei obciążenie, które musi wziąć na swoje barki w związku ze śmiertelnym wypadkiem kierowcy Alfonso de Portago i jego nawigatora, Edmunda Nelsona.
Tragiczny wypadek, który miał miejsce w miejscowości Guidizzolo, na zawsze zakończył historię Mille Miglia w oryginalnej formie. W zdarzeniu, do którego doszło przez eksplozję opony w Ferrari 335 S, którym jechał de Portago i Nelson, zginęło łącznie 13 osób, a 20 zostało rannych. Władze Włoch zakazały drogowych wyścigów po tym wydarzeniu.
Mann starał się tutaj pokazać, że Enzo Ferrari, jako właściciel i twórca marki, musiał nie tylko mierzyć się z codziennością w handlu unikalnymi samochodami, ale także z odpowiedzialnością za poważne wypadki. Czy udało się to przekazać w ciekawy sposób? Tutaj mam mieszane uczucia. Uważam, że zarówno Adam Driver, grający Ferrariego, jak Penelope Cruz, wcielająca się w Laurę, dali z siebie wszystko.
Oczywiście wiele wątków podkoloryzowano
Pojawiło się tutaj kilka detali, które miały nieco podkręcić atmosferę tej produkcji. Piero Ferrari potwierdził, że nigdy nie prosił o autograf de Portago. W tamtych czasach nie robiło się takich rzeczy. Do tego stosunek Enzo do drugiego syna, według wielu relacji, był nieco chłodniejszy.
Moim zdaniem najsłabszą stroną tej produkcji, poza niektórymi efektami w scenach z wyścigu Mille Miglia (i "plastikowym" brudem na samochodach), jest przede wszystkim gra Shailene Woodley, wcielającej się w Linę Lardi. Nie dość, że wizualnie nie pasowała do tej roli, to była w niej mocno nieprzekonująca. Do tego dodałbym też irytujący język angielski z włoskim akcentem, który miał "nadawać klimat".
Michael Mann od dawna chciał stworzyć ten film - i dopiął swego za wszelką cenę
Nie będzie to produkcja, która przejdzie do historii. Mann od blisko 20 lat pracował nad tym projektem i kilkukrotnie podchodził do jego realizacji. Mam wrażenie, że jest to spełnienie jego własnych marzeń i oczekiwań, które niekoniecznie przekona wiele osób.
Czy warto zobaczyć ten film? Owszem - aczkolwiek poczekałbym na dystrybucję w VOD, aby spokojnie obejrzeć go w domu. Nie nastawiajcie się też na wielkie emocje. Po seansie wiele osób wyszło rozczarowanych, licząc na połyskujące auta, które przez cały czas będą rywalizowały ze sobą, niczym w "Wyścigu" Rona Howarda. To zupełnie inne filmy, które w niczym nie są do siebie podobne.