Nikt nie chce ratować Fiskera. Najwięksi gracze odeszli od stołu. Wcale mnie to nie dziwi
Fisker tonie - i to w ekspresowym tempie. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby ta marka miała szansę przetrwać. Choć ich samochody są ciekawe, to jednak na rynku giną w porównaniu z konkurencją.
Czy można umrzeć dwa razy? Jak widać jest to możliwe. Fisker już raz poszedł na dno, zostawiając na rynku o dziwo nieśmiertelna Karmę. Teraz z kolei, przy swoim drugim podejściu do produkcji ekologicznych i efektownych samochodów, kurs w kierunku bankructwa zaczął ekspresowo.
Nowy Fisker miał być przełomem. Na rynek trafił ich pierwszy model, Ocean. Efektowny crossover, ciekawy wizualnie, z dobrym napędem, pełen nietypowych rozwiązań. Brzmiało to bardzo efektownie, ale niestety zderzyło się z rzeczywistością.
Fisker trafił na najgorszy możliwy moment na rynku
Po pierwsze - marka Henrika Fiskera pojawiła się w momencie, w którym Tesla zaczęła bawić się w deregulację rynku. Marka Elona Muska konsekwentnie obniżała ceny, psując krew konkurentom. A pragmatyczny klient patrzył na dwie kluczowe wartości - zasięg w samochodzie elektrycznym i jego cenę. Tesla była i zasadniczo wciąż jest pod tym kątem niemal niepokonana.
Nikogo nie powinno więc dziwić to, że nowa marka sygnowana nazwiskiem, za którym ciągnie się już jedno bankructwo, nie wzbudziła zaufania. Teoretycznie Ocean miał wszystko, aby wybić się z tłumu. Do tego za jego produkcję odpowiada Magna w Austrii, co ma być gwarancją jakości.
Tu pojawia się problem numer dwa - czyli to, co dostali pierwsi klienci. A w ich ręce trafił samochód pełen „bugów” w oprogramowaniu, które są już niedopuszczalne. Przyzwoita wydajność zeszła więc na drugi plan. Poza tym Fisker wciąż nie miał (i w zasadzie nie ma) dużej sieci sprzedaży, co jest kolejnym problemem.
Co dalej z Fiskerem?
W efekcie produkcja ruszyła powolnym tempem i nijak nie doszła do estymowanych przez markę wyników. Te korygowano co chwilę, obniżając poprzeczkę o kilka poziomów. Finalnie doszliśmy więc do momentu, w którym szala się przeważyła, a koszty zaczęły ciągnąć Fiskera na dno.
Restrukturyzacja miała być jednym ze sposobów na poprawę sytuacji. Drugą opcją, na którą ta marka liczyła, stała się współpraca z dużym producentem. Do stołu usiadło kilku potężnych graczy, w tym Nissan. Japończyków skusił pickup Alaska, który mógłby być dobrym modelem dla rynku amerykańskiego.
Teraz już wiemy, że Japończycy zakończyli rozmowy i zrezygnowali z dalszych działań z Fiskerem. Wszystko wskazuje też na to, że inne firmy postąpiły tak samo i zostawiły tę markę na lodzie. A to oznacza tylko jedno - o ile nie nastąpi cud, to czeka ich kolejne bankructwo.
A o cud ciężko w momencie, w którym estymacje sprzedaży dla pojazdów elektrycznych spadają - zarówno w USA, jak i w Europie. Fisker nie ma więc wielkich szans na przebicie się na tym nasyconym rynku, gdzie nawet duże koncerny, takie jak Volkswagen, mają pod górę.
Czy ktoś za nimi zapłacze? Nie sądzę. Co najwyżej masa upadłościowa trafi w ręce jakiegoś producenta, potencjalnie chińskiego, dla którego będzie to nowa linia produktów, kupiona niemal „za darmo”.
Z ostatniej chwili: Fisker chwyta się brzytwy i przecenia model Ocean na 24 999 dolarów
Tym samym jest to teraz najtańszy elektryk w USA. Ciekawe, nieprawdaż?