Ford Gran Torino. Buntownik (nie) z wyboru.

Pokochał go Clint Eastwood, jeździł nim Starsky i Hutch. Twarz zmieniał wiele razy, nigdy nie brakowało mu charakteru. Poznajcie Forda, o którym wiele osób już zapomniało.

Mroźny, styczniowy, sobotni poranek w Warszawie. Szyby autobusów zaszły szronem, uberowcy właśnie skończyli dzień (a w zasadzie noc) pracy, a kilka osób postanowiło odmrozić sobie płuca na porannym treningu. Niestety żadnej z tych rzeczy nie widziałem, bo wstałem po 10, ciesząc się słońcem i planując swój dzień z czymś bardzo dużym, zielonym i trochę nietypowym. To Ford Gran Torino.

Muscle car, który jest trochę jak obrońca w mocnym zespole piłki nożnej. Ma swoją rolę, ktoś kojarzy nazwisko, ale wszyscy jednak koszulki kupują z Messim. Na żywo robił i robi wrażenie, ale zapytajcie kogoś ze swoich znajomych, jakiego zna starego amerykańca. Podaję standardowe odpowiedzi: Chevrolet Corvette, Ford Mustang, Dodge „ten z szybkich i wściekłych” i Zygzak McQueen. Ale jeśli ktoś powie o Gran Torino, to znaczy, że chichra się do filmów „Dodge RAM Diesel Smoke-Joke Compilation”.

Ford Gran Torino

Cichociemny typ

Z klasykami to jest tak, że po części miarą ich sukcesu jest popkultura. A już najlepiej, jak zagrał w filmie. Bullit, Ronin, Miami Vice czy Powrót do Przyszłości. To przykłady, które każdy z nas poda wybudzony w środku nocy. Samochody-ikony. Idealnie wpisujące się w ówczesne kanony stylu, jakiś klimat. Już nawet pal licho ceny, jakie osiągają na aukcjach. Chodzi o przejście do historii w wielkim stylu.

Skoro mowa o historii, to zacznijmy od krótkiej lekcji. Torino zastąpiło rodzinę Fairlane z lat 60. i stało się modelową linią średniej-wielkości (i klasy) Fordów. To nie przejęzyczenie. Ten bydlak to wtedy była średnia wielkość. Z grubsza modele Forda dzieliły się wtedy na 4 rodziny, podmarki, rozmiary. Coś jak dzielnice w Monopoly:

  • Pinto (fastback, hatchback i kombi) – odpowiedź na importowane maluchy,
  • Mustang (wiadomo, sportowy pony car)
  • Torino (klasa średnia. Wielkość też, tylko 5 metrów) – na dzisiejsze dostępny jako sedan, kombi i coupe.
  • Galaxy/LTD/XL – czyli 5,5 metrowe luksusowe krążowniki dla szefów gangów
    czy właścicieli klubów, dostępne również w różnych wersjach nadwozia.

To jednak małe piwo w porównaniu z klasyfikacją nadwozia. Równolegle w Europie, jak projektant zrobił co miał do zrobienia, odbijał kartę, jechał do domu i przez kolejnych 12 miesięcy codziennie rano miał czas na zrobienie sypanej herbaty. Przeczytał nekrologi i ogłoszenia drobne w codziennej gazecie. Z nudów nawet wysprząta garaż i coś tam poprzekłada, a jeśli zajdzie potrzeba jakiegoś liftingu, to wystarczy 30 minut na zmianę zderzaka i lamp. Sami wiecie, Garbus nic się nie zmienił, Porsche do dzisiaj jest takie samo, a w BMW 1800 zmienili grill. W Stanach, między projektowaniem kolejnych odsłon projektant mógł w najlepszym wypadku wrócić do domu na święta.

Egzemplarz ze zdjęć to rocznik 1972

Tutaj łatwo zabłysnąć, bo Ford Gran Torino z roku na rok zmieniał się jak siostry Kardashian z każdą kolejną operacją.

Ford Gran Torino

Silnik, który miałem pod wodzą przez sobotę, to jednostka o oznaczeniu 351 (czyli tyleż właśnie cali sześciennych) to porządne 5.7 litra generujące… 160 koni mechanicznych i przenoszące moc poprzez 3-biegowy automat. Mało? Może i tak, ale duża pojemność to duży moment już od niskiego zakresu obrotów, a z mocy, jeśli życie Wam miłe, korzystać tu trzeba tylko na prostej.

Generalnie, każdy kolejny rocznik Forda Torino to nie tylko różnice w designie, ale także pod maską – pojemności były te same lub zbliżone, ale za to moc, przynajmniej katalogowa, rok rocznie była coraz mniejsza ze względu na zmieniające się normy. Na Wikipedii specyfikacje silników Forda Torino stanowią odrębny artykuł. W dużym skrócie, nowy właściciel mógł wyjechać z fabryki z rzędową szóstką o mocy 98 KM (nie śmiejcie się), jeśli zdecydował się na czterodrzwiowego sedana. Station Wagon oraz 2-drzwiowe wersje Gran Torino Sport zaczynały się od 5-litrowych V8 generujących 140 koni. Największa w gamie była potężna 7-litrówka, przeznaczona głównie do użytku policji.

Ford Gran Torino - od R6 do V8

Najmocniejsza jednak była również 5.7 litra V8, ale z magicznym oznaczeniem CJ. W tym przypadku było głównie narzędziem marketingowym, ale zastosowano w nim gaźnik 4-baryłkowy, dzięki czemu moc wskoczyła na poziom 241 koni mechanicznych. Podobno podczas testów magazyn Car and Driver uzyskał przyspieszenie 0-60 mil na godzinę na poziomie 6,8 sekundy. Podobno.

Ford Gran Torino I nawet ta przepalona żarówka jakoś tu pasuje.

I chociaż, jak widać, ten model to kawał historii amerykańskiej motoryzacji, pozostawał w jej cieniu. Ford Gran Torino na rolę życia czekał do roku 2008. I chociaż większość filmu w zasadzie stał w miejscu, to w ten sposób wyrażał więcej, niż wszystkie kilometry z serii "Szybcy i Wściekli". Oczywiście dla fanów motoryzacji to duży zawód, ale można chyba powiedzieć, że to była przełomowa rola samochodowa.

Zielone Gran Torino z pasem typu „laser” zasłużyło na Oscara. Może to dlatego Clint Eastwood po zakończeniu nagrań kupił ten właśnie egzemplarz. Kończę o filmie – większość z Was na pewno go widziała, a jeśli nie, to jest obecny na HBO GO i macie właśnie plany na najbliższy wieczór.

Respekt

Pierwsze wrażenie – jest naprawdę wielki, a z odległości jego „paszcza” wygląda naprawdę upiornie. Mógłby wessać cokolwiek trafi na swojej drodze i przepalić w wielkim silniku, podsumowując to głośnym beknięciem z wydechu. Zbliżasz się do niego z małym, ale grubym, metalowym kluczykiem wystającym z dłoni. Narzędziem do jego ujarzmienia. Czujesz się jak członek bostońskiego gangu. Otwierasz drzwi, rozsiadasz się w miękkim fotelu i myślisz o tym, że dogadacie się jak partnerzy, ściągniecie haracz z kilku Żabek i wzbudzicie respekt na mieście. Pompujesz trochę paliwa pedałem gazu i odpalasz…

A potem nie myślisz już nic, bo zwyczajnie nie słyszysz swoich myśli. Naprawdę. W drodze na miejsce zorientowałem się, że zapomniałem głośnika – mam okrutny fetysz dopasowywania muzyki do samochodu, a w klasykach (może czyta ktoś młodszy) różnie to bywa z połączeniem bluetooth. Wystarczyło mi kilka sekund pracy tej niemal sześcio-litrowej, pięćdziesięcioletniej V-ósemki, żeby stwierdzić, że to w zasadzie nieistotne, bo i tak ch*** bym słyszał. Już chrzanić Stonesów, chciałem chociaż wiedzieć, czy w ogóle oddycham. Ruszam.

Chociaż słońce naprawdę dobrze się sprawowało tego dnia, to temperatura wymagała zostawienia na rękach skórzanych rękawiczek. Po przejechaniu już pierwszych kilku kilometrów prostą, pustą drogą w stronę Warszawy klimat Gran Torino zaczął się udzielać.Zupełnie poważnie zacząłem się zastanawiać, czy ktoś nie jest mi winien jakichś pieniędzy. Wieloletni, 3-stopniowy Cruise-O-Matic wbijał biegi szybciej i delikatniej niż się tego spodziewałem, ale kompletnie nieprzewidywanie. Prędkościomierz, jak w wielu klasykach, prędkość określał widełkowo, tutaj gdzieś pomiędzy 20 a 60 mil na godzinę. Z kolei za sprawą niezwykle miękkiego wspomaganie kierownicy ręce pracowały cały czas lewo-prawo, lewo-prawo, jak na starych amerykańskich filmach, pomimo względnie prostej drogi. Do pewnej prędkości to nawet zabawne, ale jest taki moment, w którym sam do siebie mówisz „oooj”. Takie doświadczenia tylko w starych muscle-carach.

Jachtem przez Warszawę

Przydało się to jednak później, bo naprawdę łatwo manewrowało się tym statkiem z lat 70. zarówno po objeździe miasta, jak i podczas zdjęć,po wąskich uliczkach praskiego blokowiska. Nie mogę powiedzieć, żeby nie miało to swojego uroku, bo przecież za takie właśnie smaczki kocha się stare auta. Podobnie, bo miękko, chodziło w tym twardzielu zawieszenie. Pozwala płynąć. Trochę dosłownie, bo chociaż umożliwia przyjemny cruising, to przy prędkościach miejskich i zmianie pasa nigdy nie daje pewności, że na pewno nie gibnie się na słupek po drugiej stronie. Jeśli ktoś z Was kiedyś parkował żaglówkę, albo chociaż kajak, to właśnie o tym mówię.

Nastało oczekiwanie w kolejce, najpierw do tankowania (pierwszego), potem na myjnię, co pozwala na przyjrzenie się wnętrzu. Jak to w amerykańcu, spasowane jak wyszło. Za to jest klimatyzacja i miejsce dla trzech azjatyckich rodzin (ewentualnie: i więcej miejsca niż w przeciętnym apartamencie w Tokio).

Ale nie oszukujmy się, nie o to tutaj chodziło. Miało być brutalnie prosto. Chociaż trzeba przyznać, że akcent w postaci zielonej skóry, dobranej pod kolor nadwozia, to jedna z rzeczy, której okrutnie brakuje we współczesnych autach (#makegreengreatagain!). Podobała mi się, tak nawet, nawet, nieoryginalna kierownica – znacznie mniejsza niż ta, z którą wyjeżdżał z fabryki, ale pachniało to trochę jak modyfikacja rodem z Detroit.

Wcześniej pisałem o mocy. I zostawiłem na koniec, jak ostatni kęs burgera dla smaku. Ten Ford Gran Torino ma 160 koni. Niby nie dużo, ale spory moment wynoszący 374Nm podczas pokazowego ruszania spod świateł w centrum Warszawy (a kiedyś choćby Detroit) robi naprawdę baaardzo dobre wrażenie. Mimo, że musi napędzić ponad 1700 kilo i trzeba przy tym pamiętać, że hamulce mają służą bardziej do zwalniania niż zatrzymywania. Za to efektem ubocznym jest głupawy uśmiech od ucha do ucha i uszkodzone bębenki, bo przy odpowiednim kierunku wiatru Gran Torino słychać było w Łodzi, może nawet w Koninie.

Samochód z duszą

Inna sprawa, że jedno takie efektowne ruszenie kosztuje około 5 dych w spalonym paliwie. Za to emocje - niezastąpione. Może trochę za sprawą świetnego bądź co bądź filmu, a trochę w związku z coraz bardziej restrykcyjnymi normami spalin, panującym downsizingiem, wszędobylskimi turbinami i elektroniką.

Naprawdę czujemy się w tym samochodzie jak buntownik. I trochę jak samo Gran Torino, z założenia zwykłe auto dla klasy średniej, buntownik bez wyboru. Nie mając na to wpływu, nagle wkrada się delikatna pogarda dla smartfonów, piwa bezalkoholowego czy zbierania kupy po pupilu. Odechciewa się nakręcić InstaStories, bo zwyczajnie nie przystoi przy takim towarzyszu. Chcesz tylko otworzyć szybę i ruszyć pustą, szeroką i rysowaną od linijki drogą. Modląc się tylko w duchu, żeby skrzynia nie zredukowała na dwójkę, bo z uszu poleje się krew.

Cała klasyczna motoryzacja daje powiew wolności. Każde auto ma inny, wyjątkowy klimat, ale tylko w starych, jankeskich krążownikach jest takie poczucie totalnej wolności. Fantastycznie jest się powygłupiać i doświadczyć tego wszystkiego, bo to naprawdę kilka godzin dobrej zabawy. Tylko że w realnym świecie trochę się to rozmywa, jak „amerykański sen”. Bo na dłuższą metę ten samochód staje się nieznośny. Tak, jest zwyczajnie do kitu i trzeba go sobie dawkować.