Włosi mają swoje Lamborghini. Meksyk też ma swoje Lamborghini. Spór wciąż trwa
Gdzie zwęszyć dobry biznes? Oczywiście tam, gdzie jest chaos. Tak powstało Lamborghini - ale nie to, które znacie. Poznajcie historię przedziwnego meksykańskiego wcielenia tej marki, prowadzonego przez ekscentrycznego biznesmena - jego działalność jest przedmiotem ciągnącego się od lat sporu z Volkswagenem.
Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte były dla Lamborghini bardzo trudne. Włoska marka w 1981 roku przeszła w ręce braci Mimran za 3 miliony dolarów. Na jej czele stanął zaledwie 24-letni Patrick Mimran, który miał ambitne plany rozwoju. Do Countacha dołączyła wówczas mniejsza Jalpa, a na drogi wyjechała abstrakcyjna terenówka - LM002. Patrick Mimran wprowadził także Countacha na rynek amerykański, a model LP 5000 Quattrovalvole stał się prawdziwym obiektem pożądania. Praca była więc wykonana wzorowo.
Historia braci Mimran nie trwała jednak długo. Już w 1987 roku Lamborghini sprzedali Chryslerowi, zarabiając przy tym ogromne pieniądze. Stojący na czele amerykańskiej marki Lee Iacocca uznawany był za cudotwórcę, który uratował tę firmę przed bankructwem. Zarząd Chryslera nie miał więc oporów przed wyłożeniem walizek dolarów za małą włoską manufakturę.
W praktyce był to jednak chybiony strzał. Amerykanie co prawda sfinansowani dokończenie projektu, który stał się następcą Countacha. Mowa oczywiście o Diablo, które powstawało w bólach i przy wielu sporach. Stylistyka, którą opracował Marcello Gandini, została finalnie "poprawiona" przez Toma Gale'a z Chryslera. Na szczęście amerykańska strona nie grzebała zbyt mocno w silniku, co pozwoliło Włochom na stworzenie najszybszego samochodu na rynku.
To jednak nie wystarczyło. Chrysler sprzedał Lamborghini MegaTechowi, spółce z korzeniami w Indonezji
I to właśnie ten moment jest dla nas najbardziej interesujący. Amerykanie całą sprzedaż przeprowadzili w bardzo specyficzny sposób, wprowadzając wielki zamęt. Chaos w dokumentacji i w tymczasowym zarządzie doprowadził do przedziwnych sytuacji.
Skorzystał na niej niejaki Jorge Antonio Fernandez Garcia, lepiej znany jako Joan Ferci. Miał ogromny kapitał i pałał miłością do marki z bykiem w logo. W 1994 roku zaproponował więc ówczesnemu szefowi marki z Sant'Agata Bolognese przejęcie praw do sprzedaży i produkcji aut w Ameryce Łacińskiej. Co więcej, w umowie zapisano także możliwość korzystania z logotypu i jego dalsze licencjonowanie.
Joan Ferci z uśmiechem na twarzy wrócił więc do Meksyku, gdzie zaczął organizować swoje własne struktury Lamborghini. Wszystko to odbywało się poza spojrzeniami MegaTechu, skupionego na poprawieniu sytuacji finansowej Lamborghini. Nowy zarząd robił co mógł, aby marka wreszcie zaczęła zarabiać.
Udało się to osiągnąć w 1997 roku, po szeregu cięć wprowadzonych przez nowego szefa marki, którym został Vittorio de Capua. Lata doświadczenia w operacjach Fiata dały mu odpowiednie doświadczenie i pozwoliły na zwiększenie zysków marki.
Tak naprawdę gdyby nie azjatycki kryzys finansowy z 1997 roku, to Lamborghini długo pozostawałoby w rękach indonezyjskiego holdingu. Sytuacja na giełdzie sprawiła jednak, że włoska marka znowu trafiła na sprzedaż. Tym razem wylądowała jednak na liście zakupów Ferdynanda Piecha, który to kupił także Bentleya i Bugatti.
Wróćmy jednak do Meksyku. Joan Ferci zaczął montaż Diablo właśnie w tym kraju
Ponoć aż 23 egzemplarze kultowego modelu dotarły w częściach przez ocean i zostały ręcznie złożone dla lokalnych klientów, także w USA. Ferci od początku miał jednak zupełnie inny plan - chciał zająć się produkcją samochodów.
Dokładnie w momencie, w którym Audi przejęło włoską markę, Joan Ferci rozpoczął prace nad swoim własnym Lamborghini, zbudowanym w oparciu o Diablo. W ten sposób powstał Coatl, czyli jego pierwszy model. Auto miało wątpliwą stylistykę, rodem z najgorszej ery tuningu. Jego sercem było zaś doładowane V12, oferujące ponoć około 600 koni mechanicznych.
Legenda głosi, że powstały trzy egzemplarze Coatla, aczkolwiek ciężko jest to zweryfikować. Audi szybko wzięło się do pracy i podważyło umowę podpisaną jeszcze za czasów Chryslera. Ta, co ciekawe, pozwalała na stosowanie jako bazy modelu Diablo i starszych konstrukcyjnie aut.
Południowoamerykańskie Lamborghini wciąż istnieje i rości sobie prawa do marki
Według Ferciego umowa podpisana z włoską marką wciąż obowiązuje i nie widzi powodów do tego, aby przestać używać logotypu i nazwy legendarnej firmy. W praktyce jednak "ciągle coś staje mu na drodze". Meksyk zablokował możliwość produkcji aut, podobnie jak Argentyna i Urugwaj. W tych krajach także próbowano uruchomić produkcję kolejnych projektów (noszących nazwę Alar, Gran Toro i Miura II).
Ferci z powodzeniem sprzedaje za to licencję na używanie nazwy Lamborghini na zegarkach, ubraniach i winach. Wszystko wskazuje na to, że jest to jeden z jego sposobów na zarobek. Co ciekawe małe firmy operujące poza Europą chętnie z tego korzystają.
Lamborghini Latinoamerica wciąż "zapowiada" nowe modele
Na ich stronie (kliknijcie tutaj) możecie zobaczyć nie tylko projekty potencjalnych modeli, ale także ubrania i akcesoria, które są sygnowane logotypem z bykiem. Ferci umieścił tam także swoją historię, w której wielokrotnie podkreśla, że to Volkswagen jest "tym złym", co rzuca kłody pod nogi.
Cóż, oczywiście to wszystko włoży między bajki. Najnowsze auto, które opisane jest na stronie internetowej, ma być "12-cylindrowym elektrykiem, ważącym 1100 kilogramów". Ciekawe rozwiązania, nieprawdaż?