W spokojnym tempie do Włoch Północnych, czyli 4000 km w tydzień Skodą Kodiaq
W dzisiejszym odcinku długodystansowego testu będziemy dużo podróżować, podziwiając krajobrazy i architekturę, a przy okazji podważając tezy redakcyjnych kolegów dotyczące dynamiki naszego Kodiaqa.
W piątkowy wieczór ruszamy z Warszawy i kierujemy się na południe, by o bliżej nieokreślonej godzinie dotrzeć w okolice Treviso. Ryzykujemy i wybieramy trasę bez opłat, decydując się na podróż przez Czechy i Austrię, a nawigacja przewiduje dotarcie do celu po około 16-17 godzinach. W teorii brzmi jak przyjemna wycieczka z podziwianiem lokalnych miejsc. I taki od początku był plan.
Godzina 21:00 – start ze stolicy Polski
Szybkie mycie Kodiaqa i w drogę. Nocne przemierzanie naszego kraju jest pozbawione atrakcji, więc skupiamy się na planowaniu dalszej części trasy i słuchaniu muzyki. Podróż zdecydowanie umila opcjonalny zestaw audio od Cantona, który ma też właściwe podłoże do grania w postaci dobrego wyciszenia wnętrza. Przy umiarkowanych prędkościach, silnika 1.5 TSI praktycznie nie słychać, a i wiatr, mimo stawiającego opór nadwozia, jakoś niespecjalnie próbuje przeszkadzać. I dobrze, bo po kilku godzinach jazdy bez dłuższych przerw wciąż nie czujemy się zmęczeni. Dla bezpieczeństwa jednak zmieniamy się za kierownicą.
Wraz z przekroczeniem granicy polsko-czeskiej zaczynają się schody. W jednym miejscu trafiamy na remonty z ruchem wahadłowym, w innym – musimy całkowicie objechać zamkniętą drogę, która miała być otwarta. Zaczynamy lekko błądzić, ale nigdzie się przecież nie spieszymy. W końcu trafiamy na odcinek biegnący wzdłuż autostrady – niezbyt komfortowy, opierający się na ciekawie wyprofilowanych zakrętach, ale też ograniczeniach i ryzyku związanym z nocnym życiem zwierząt, które lubią nagle wtargnąć na jezdnię.
Przez spory kawał drogi jesteśmy prawie jedynymi podróżującymi po tych drogach. Co jakiś czas oślepiają nas samochody jadące autostradą, a my z kolei musimy wyłączać wyjątkowo mocno działające „długie”, na rzecz nieco zbyt krótko świecących świateł mijania. Jeśli planujecie jechać przez Czechy w podobnych godzinach, zdecydowanie wykupcie winietę. Oszczędzi Wam to wiele sił, przyspieszy wycieczkę w najmniej ciekawym momencie, a kosztować będzie niewiele.
W końcu jednak zaczyna wschodzić słońce, a my możemy popatrzeć na kolorowe elewacje budynków w mijanych lokalizacjach. Niewielkie miasteczka do złudzenia przypominają mi te, które znam z dawnych lat ze Słowacji. I jedno trzeba przyznać – na ulicach jest tu bardzo czysto i przyjemnie dla oka. Zatrzymaniu się w jednym z tych miejsc sprzeciwia się jednak silna chęć zobaczenia Alp, dlatego jedziemy dalej.
Austria – tu nie musicie się spieszyć
Płynnie przekraczamy czesko-austriacką granicę i zaczynamy podziwiać widoki. Mijamy urokliwe pagórki z winnicami, ale… nie możemy się zdecydować, przy której z nich zrobić postój na zdjęcia i jedziemy dalej. Czeskie zakręty trochę nas zmęczyły, więc korzystając z bardziej przyjaznych dróg po prostu mkniemy przed siebie, aż docieramy do podnóży Alp, gdzie znów zaczynają się ostre łuki. Skoda radzi sobie na nich bardzo dobrze, nie wychylając się zbytnio nawet przy sporych prędkościach.
Szybko jednak wyczuwamy pierwszą sporą wadę nadwozia – wysoką masę, według dowodu wynoszącą 1758 kilogramów. I wcale nie chodzi o to, że Kodiaq niechętnie przyspiesza pod górę, czy nie daje się utrzymać w ryzach – z jednym i drugim radzi sobie całkiem nieźle nawet bez aktywacji sportowego trybu. Problemem są zjazdy, na których siła hamowania silnikiem jest tak słaba, że z czasem używanie lewego pedału staje się męczące. Kodiaq nawet na drugim biegu rozpędza się momentalnie. I to „w pół” załadowany, nawet przy stosunkowo niewielkich, jak na Alpy, nachyleniach.
Fakt ten łagodzą nieskazitelne widoki, których pojawia się coraz więcej. Malownicze szczyty, w połączeniu z iglastymi i liściastymi lasami, zielonymi łąkami i brakiem jakichkolwiek reklam w pobliżu drogi tworzą idealne obrazy o naturalnie nasyconych barwach. Filtry z programów graficznych możecie tu sobie odpuścić. Jedynie delikatnie podciągnijcie kontrast, jeśli macie brudną szybę. A potem odłóżcie telefon i po prostu podziwiajcie.
Wjeżdżając w obszar południowej Austrii warto zahaczyć o jezioro, przy którym odbywa się coroczne święto motoryzacji Wörtherseetreffen. Nam nie starczyło cierpliwości na szukanie dostępu do brzegu, więc na szybko zwiedzamy miasteczko Velden, mijając po drodze salony z luksusowymi samochodami. W pierwszym z nich wypatrujemy jeden z 25 egzemplarzy Gemballi Mirage GT (tak, tej na bazie Carrery GT), w innym – nieznany nam bolid z jakiejś serii wyścigowej i kilka „grubych” modeli Mercedesów AMG. Zjeżdżając na moment z głównej drogi, trafiamy z kolei na „gablotę” z francuskimi klasykami.
Jak potem się okazało, byliśmy bardzo blisko Bledu, czyli słynnego jeziora „z kościołem”, które pewnie znacie z tapet na pulpit, czy widokówek. Nieświadomi omijamy jednak Słowenię przy samej granicy i udajemy się już prosto do celu, oglądając po drodze potężne włoskie wiadukty i przemierzając tunele. Na miejsce trafiamy idealnie pod koniec sjesty, a nasz pobyt we Włoszech zaczyna się oczywiście od zjedzenia pizzy. I szybkiego stwierdzenia, że – jak na tak długą podróż – Kodiaq spisał się świetnie, przede wszystkim w kwestii komfortu.
Ciao Italia!
Motoryzacja w tym kraju odgrywa ważną rolę. Jeszcze pierwszego wieczora trafiamy na piękną Lancię Fulvię, którą (według naszych późniejszych obserwacji) najwyraźniej ktoś jeździ na co dzień. Tak naprawdę jednak dopiero ostatni dzień naszej wyprawy będzie nasycony ciekawymi samochodami – poczytacie o nich za kilka akapitów. „Dziś” już tylko krótki spacer na wzgórze z Castello di San Salvatore, dwa łyki prosecco i ugadywanie naszej zaprzyjaźnionej przewodniczki, żeby w kolejnych dniach pokazała nam to, co najlepsze we Włoszech.
Włoski odcinek podróży Kodiaqiem zaczynamy od miasta Treviso, nazywanego małą Wenecją i momentalnie zakochujemy się w tych okolicach. Architektura, roślinność, pierwsze klasyczne pięćsetki na ulicach – to wszystko sprawia, że chcemy tu zostać dłużej, mimo upału panującego od przyjazdu. Warto w tym miejscu wspomnieć o sprawnej klimatyzacji, która nawet po dłuższym staniu w słońcu bardzo szybko schładza wnętrze czeskiego SUVa. I o świetnej jakościowo kamerze cofania, pomagającej w ciasnych uliczkach. Tego dnia odpoczywamy jeszcze w Lido di Jesolo – miejscowości nad Adriatykiem, którą możecie śmiało pominąć, jeśli szukacie pięknych plaż.
Będąc w Wenecji Euganejskiej, nie możecie jednak zrezygnować z całodniowego zwiedzania jej stolicy – Wenecji. My oczywiście udajemy się tam Skodą, parkując na jednym z dużych parkingów na obrzeżach, ale przy dwóch osobach warto przemyśleć dojazd pociągiem, który oszczędzi nieco budżet. Samo miasto jest piękne i niepowtarzalne, a najlepiej spaceruje się po nim wolnym krokiem, zaczynając poranek od kawy, a potem zatrzymując się na przekąski i coś do popicia – w naszym przypadku głównie Aperol Spritz. Dla najlepszego wczucia się w klimat, najlepiej przepłynąć miasto gondolą. Półgodzinny rejs kosztuje 80 euro, więc warto podzielić kwotę przez możliwie jak największą liczbę osób.
Wąsko i pod górę
Kolejny dzień w całości przeznaczamy na jazdę po górach, zwiedzanie jaskiń i oglądanie pobliskich jezior. Pierwszy raz nasza Skoda staje przed obiektywem, a w drodze powrotnej zahaczamy o piękne, wolne od turystów miasteczko – Vittorio Veneto. Wąskie drogi i ciasne serpentyny są idealną okazją do sprawdzenia dynamiki auta. Choć na początku testu, podobnie jak redakcyjni koledzy, byłem trochę zmartwiony dynamiką Kodiaqa, szybko okazuje się, że w większości sytuacji jest po prostu wystarczająca. Moment obrotowy radzi sobie praktycznie w każdej sytuacji, łącznie ze stromymi podjazdami.
Moim zdaniem, jak na podstawową jednostkę oferowaną w tym aucie, osiągi są wystarczające. Osoby preferujące dynamiczną jazdę na co dzień będą oczywiście narzekać na niedobory mocy, szczególnie w dolnych partiach obrotów. Ale niespieszącym się, preferującym łagodny styl jazdy, mogę to auto polecić właśnie z tym silnikiem. Choć nie w każdej sytuacji – 1.5 TSI przy tak dużej masie pojazdu lubi swoje wypić podczas jazdy w korku.
Pora na ostatni dzień spędzony w całości na terenie Italii i tym samym najbardziej intensywny dla naszego czeskiego transportera. Cel jest ambitny – objechać Lago di Garda, upajając się jego urokami, a w drodze powrotnej wpaść na kolację do Werony. Jezioro znajdujące się na granicy trzech regionów (Wenecja Euganejska, Lombardia, Trydent-Górna Adyga) przyciąga mikroklimatem, pięknym widokiem na Alpy z wysoko położonych dróg, a momentami można się tu poczuć nawet jak nad morzem.
I właśnie Sirmione jest tym miejscem, z którego widok na nasze jezioro przypomina zatokę morską. Przystanek tutaj jest obowiązkowym punktem wycieczki dookoła Gardy. Z powodu mocnego wysunięcia miasteczka w głąb jeziora, jak i samej popularności wśród odwiedzających, parkowanie w pobliżu najciekawszych obiektów jest mocno utrudnione. Musicie więc uzbroić się w cierpliwość lub po prostu zostawić samochód nieco dalej.
Ruszamy dalej. Po drodze na moment zatrzymujemy się w Salò, by chwilę później przemierzać na przemian wydrążone w skałach tunele i wąskie łączniki między nimi, ledwo wymijając się z autami nadjeżdżającymi z naprzeciwka. To, w czym nasza Skoda traci wymiarami, nadrabia pudełkowatym, łatwym do wyczucia kształtem i dobrą widocznością do przodu i na boki. Jest też całkiem zwrotna, a łagodnie pracujący układ kierowniczy pozwala się skupić na obserwowaniu drogi.
A jest na co patrzeć. Poza widokami na jezioro, największe wrażenie robi przejazd przez środek skał, które tylko „mniej więcej” dostosowano do ruchu drogowego. Gdzieś przy drodze spotykamy ukryty wodospad, a w najwyższym miejscu naszej trasy podziwiamy góry z wysuniętego na skale tarasu. Wracamy na dół. Jeszcze tylko szybka sesja na jednym z nawrotów, który być może pamiętacie z wyprawy Octavią RS.
Wczesnym wieczorem docieramy do Limone Sul Garda, czyli kolejnej urokliwej miejscowości nad jeziorem, znajdującym się w towarzystwie gór. Krótki spacer, dużo zdjęć i udajemy się na północ, skąd oglądamy zachód słońca. Zbliża się zmrok, więc do Werony podróżujemy płatną autostradą, cały czas mając przed sobą zarys Alp. W mieście Romea i Julii jesteśmy około godziny 22.00 i mimo środka tygodnia, obserwujemy „żyjące” ulice i restauracje. To zdecydowanie punkt na kolejną wycieczkę – tym razem byliśmy krótko, bo kolejnego dnia czeka nas powrót.
Motoryzacyjne zwieńczenie wyjazdu
Powrót do Polski planujemy z przystankiem w Dreźnie, które początkowo miało być pierwszym celem naszej (znacznie krótszej) wycieczki. Ponownie wybieramy drogę bez opłat, jednak tym razem trasa powinna wypaść znacznie lepiej – w końcu znaczna jej część będzie przebiegać przez Niemcy. Sam wyjazd z Włoch bardzo mocno przeciąga się w czasie. A to za sprawą kilku samochodów, które nie dały nam przejechać obok siebie obojętnie.
Serię rozpoczyna białe Porsche 911 GT2, chwilę później zachwycamy się pierwszym wyprodukowanym egzemplarzem Alfy Romeo Roadster Zagato, a zestaw dopełnia tankowany przez starszą parę niebieski Ford Escort Cosworth. Następnie zupełnie przypadkiem znów trafiamy do Vittorio Veneto, gdzie tym razem znajdujemy trochę czasu na spacer ulicami. Na dłużej zatrzymuje nas jednak leżąca niedaleko granicy Cortina d’Ampezzo. To w okolicy tej miejscowości „upala” znany z mocnych przejazdów serpentynami Powerslidelover.
Na pierwsze ciekawe auta nie musieliśmy długo czekać. W centrum górskiego miasteczka trafiamy na włoskie klasyki z Maranello – niebieską Testarossę w wyraźnie „używanym”, ale ładnym stanie i bardzo dobrze zachowanego Mondiala. Chwilę później słyszymy ryki, a w oddali pojawia się ciekawa kolumna – dwie sztuki Porsche 918 Spyder w towarzystwie 911 GT3 RS, a razem z nimi Ferrari 488 GTB i Aston Martin Vanquish. Cała piątka ma tablice z Norwegii.
Przerwa na posiłek i kawę, a w myślach (już na serio) planujemy dalszą część powrotu. W międzyczasie podejmujemy próbę poszukiwania wspomnianego dwa akapity wcześniej pana, który akurat wstawił relację z „wietrzenia” Ferrari F50 i LaFerrari Aperty. Celujemy więc w przełęcz Giau. Niestety, na miejscu spotykamy jedynie stadko koni i całkiem ładny krajobraz. Ostatnia sesja Skody z idealnymi widokami w tle, krótki postój przy „Milce” i kierujemy się w stronę Austrii.
Powrót w wygodzie
Ostatni etap naszej podróży rozpoczyna się od nieoczekiwanej opłaty za przejazd przez przełęcz w okolicach Mittersill. Wraz z zapadaniem zmroku zaczyna porządnie lać, a widoczność jeszcze bardziej utrudnia mgła. I znów – światła mijania Skody mogłyby świecić nieco dalej, szczególnie na stromych zjazdach, na których warto z wyprzedzeniem hamować silnikiem. Spory zapas bezpieczeństwa daje za to napęd na cztery koła, który bardzo pewnie prowadzi Kodiaqa przez mokre winkle.
I tak trafiamy do miejscowości, w której wpadamy na niewielki, prawie pusty salon. Jeśli słowo „prawie” robi wielką różnicę, to Lamborghini Aventador SVJ w kolorze Verde Ithaca będzie jego najtrafniejszym synonimem. Kilka zdjęć zza szyby i lecimy dalej. Po ponad sześciu godzinach aktywnej podróży autostradą (rozmawiając – co jest istotne, jeśli nie chcemy zmieniać kierowcy co dwie godziny), docieramy do Drezna.
O czwartej rano w sobotę czeka nas niestety w większości „zgaszone” miasto, a swoje dorzucają remonty kilku ważnych budynków. Dostrzegamy jednak wystarczająco dużo, żeby nabrać chęci na ponowne odwiedziny – tym razem o znacznie wcześniejszej… a właściwie późniejszej porze. Obieramy więc ostatni cel, mieszczący się niedaleko Drezna. Tuż po wschodzie słońca oglądamy jedną z atrakcji Szwajcarii Saksońskiej, czyli formację skalną Bastei z charakterystycznym mostem i widokiem wprost na Łabę.
Udany „spontan”
Powrót drogami ekspresowymi jest już czystą formalnością. Jako podsumowanie warto przytoczyć kilka faktów. 4000 przebytych kilometrów, praktycznie zerowy ból kręgosłupa i niewielki procent zmęczenia wywołany hałasem w kabinie. Choć testowana Skoda Kodiaq z emocjami za kierownicą ma niewiele wspólnego, to świetnie nadaje się w długie trasy, gdzie auto ma maksymalnie ułatwiać podróż, a nie angażować w prowadzenie.
I musze też przyznać, że pozytywnie zaskoczyło mnie średnie zużycie paliwa z całego pokonanego dystansu. Spalanie na poziomie 8,2 l/100 km uważam za bardzo dobry wynik, zawierający przecież spory dystans przebyty w górach, jazdę po włoskich miastach, czy wreszcie dużo kilometrów przejechanych szybkimi drogami, często z maksymalnymi dozwolonymi prędkościami.
Mogę więc śmiało powiedzieć, że Kodiaq spełnił większość oczekiwań w podróży. Nasza długodystansowa Skoda to takie działające „gdzieś w tle” narzędzie, które pozwoliło nam spędzić udany weekend na wysokich obrotach, możliwie jak najbardziej ułatwiając nam dojazd, powrót i przemieszczanie się po północnych Włoszech. W bezpieczeństwie, ciszy i wygodzie.