Jeśli chcesz jeździć przepisowo, to musisz być frajerem [FELIETON]
Jakoś tak wyszło, że prawo w Polsce nagina się bardzo łatwo. Ci, którzy je respektują, często uznawani są za frajerów, sztywno trzymających się pewnych ram.
Most Poniatowskiego w Warszawie, środek tygodnia, wczesne popołudnie, deszcz. Na tym odcinku obowiązuje ograniczenie do 50 km/h. Sunę więc prawym pasem trzymając się obowiązującego limitu. Wyprzedza mnie srebrna Skoda, jadąca z niewiele większą prędkością. Staramy się jechać przepisowo.
Po chwili w moim lusterku pojawia się czarny SUV, który najpierw serwuje ostrzał kierowcy na lewym pasie, po czym po chwili wskakuje za mnie i robi dokładnie to samo. Nerwowo miotając się po pasach czeka, aż ktoś z nas przyspieszy i go przepuści. Finalnie Skoda jest już na tyle daleko przede mną, że może bezpiecznie zjechać na prawy pas.
Wspomniany SUV wyciska sto procent z silnika, który "na ucho" brzmi jak solidne V8. Pędzi, lekką ręką osiągając 120 km/h na wysokości Muzeum Narodowego. Równie szybko jednak hamuje, bowiem przy Rondzie De Gaulle'a zatrzymuje go czerwone światło. Po chwili spotykamy się stając obok siebie.
Ulica Puławska, popołudniowy szczyt
Choć od godziny 15 ruch na ulicy Puławskiej w Warszawie kieruje się głównie stronę Piaseczna, to jednak i do Warszawy wpływa bardzo dużo samochodów. Korkiem tego nazwać nie można, ale ruch powoli toczy się w kierunku centrum.
Czarna Toyota skacze pomiędzy pasami. Próbuje się przebić, wciskając się w każdą wolną lukę. Na dłuższym odcinku pomiędzy sygnalizacjami auta przyspieszają, jednak wszyscy zadziwiająco trzymają się ograniczenia prędkości. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem kawałek dalej stoi radiowóz policji. Standardowa miejscówka - niedziałające rondo pod trasą S2. Co prawda funkcjonariusze wyłapują głównie tych, którzy niezgodnie ze znakami zawracają na skrzyżowaniu z ulicą Żołny. Ci mają też "suszarkę", więc mogą wychwycić jakiegoś pędzącego zucha.
Toyota miota się jak nawiedzona, po czym zaczyna trąbić na kierowcę ze środkowego pasa. Ten szybko zjeżdża, aby ustąpić jej miejsca (przy okazji wpychając się tuż przed maskę auta na prawym pasie, ale to już inna sprawa). Toyota gna dalej, choć już kilka sekund później potulnie zjeżdża na przestrzeń wyłączoną z ruchu. Kierowca wie, że zapłaci mandat, raczej niemały. Może nawet straci uprawnienia na trzy miesiące. Wszyscy ją mijają i jadą dalej.
Jeżdżąc przepisowo stajesz się wrogiem wielu kierowców
"Kto z Was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem". Jeśli możecie z czystym sumieniem stanąć przed lustrem i powiedzieć, że jeździcie przepisowo w każdej sytuacji, to czapki z głów i niskie ukłony. Przekraczanie dozwolonych limitów prędkości jest u nas normą, czymś absolutnie naturalnym. Już od momentu odbioru w urzędzie plastiku upoważniającego nas do prowadzenia pojazdów mechanicznych luzujemy wodze i chętnie dociskamy prawą nogę.
Sam tak robię, święty zdecydowanie nie jestem. Coraz rzadziej łamię przepisy, ale wciąż mi się zdarza. Wymówki są różne. Pośpiech, nerwy, czasami "przyjemność z szybszej jazdy". W przypadku jazdy po mieście nie ma to jednak żadnego sensu. Ostatnio postanowiłem więc przez kilka dni twardo trzymać się wyznaczonych ograniczeń. Uczciwie i bez naginania rzeczywistości.
Efekty? Dopiero wtedy zauważyłem, ilu furiatów jest na naszych drogach. W ich oczach jadąc przepisowo jesteś frajerem. Zerem, które boi się wykorzystać potencjał swojego samochodu. A jak jeszcze przypadkowo jedziesz mocnym lub drogim autem, to już w ogóle wychodzisz na prawilnego idiotę.
To, ile razy zostałem ostrzelany światłami lub otrąbiony przez innych kierowców przerasta ludzkie pojęcie. Z pełną świadomością jeździłem tak, aby nikogo nie wkurzać. Na wielopasmowych ulicach trzymałem się prawej strony. Tam, gdzie nie było takiej możliwości po prostu grzecznie jechałem, nie przejmując się atakami innych kierowców.
Podejrzewam, że lista wyzwisk pod moim adresem byłaby bardzo długa
Trafiali się tacy, co wyprzedzali na ciągłej albo na przejściu dla pieszych. Trafiali się tacy, którzy złośliwie wymijali i dodatkowo przyhamowywali mój samochód. Sam nie wiem po co - ot, taka forma "nauczki". Przepisowo, to znaczy beznadziejnie, przynajmniej w ich słowniku.
Z większością z nich spotykałem się na najbliższych światłach lub kilka skrzyżowań dalej. Przypuszczam, że nasza średnia prędkość z jazdy miejskiej nie różniłaby się jakoś drastycznie. Z punktu A do punktu B dojedziemy w tym samym czasie. Furiat po drodze wyrzuci jednak z siebie całą serię wiązanek i innych wyzwisk, a ja, frajer, po prostu dotrę do celu.
Czy szybka jazda w mieście jest nam potrzebna? Na drogach, gdzie jest to możliwe - jak najbardziej. Mamy obwodnice, ekspresówki, szerokie bezkolizyjne arterie. Tam 80-120 km/h to optymalny zakres prędkości. Naprawdę nie widzę jednak powodu, aby w mieście jeździć więcej niż 50-60 km/h. W większości krajów na zachodzie przepisy są respektowane, bowiem kary mogą być dotkliwe, a wykrywalność przewinień jest ogromna. Tymczasem w Polsce najwyższy mandat to wciąż 500 zł.
Skoro więc naprawdę trzeba się postarać aby ten mandat dostać, a jak już go dostaniemy to nie będzie to kwota zwalająca z nóg, to po co być frajerem, nieprawdaż?