Już dawno tak tani samochód nie wyglądał tak drogo. I tu zalety Forthinga T-Five HEV się kończą

Ludzie widzą w nim Porsche Cayenne z tyłu, z przodu Lamborghini Urusa lub nawet Ferrari Purosangue. Serio. Moja matka wprost zapytała, czy to nowy model wspomnianego Porsche. Do tego hybrydowy Forthing T-Five jest wypchany bajerami, które jednak albo nie działają dobrze, albo ich… nie ma. Całość kosztuje 155 900 zł, co jest ceną śmiesznie niską jak na obietnice producenta i absurdalnie wysoką jak na rzeczywistość. Co tu się dzieje?

Muszę uczciwie przyznać, że już naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz samochód wzbudził we mnie tak skrajne emocje. Bo prawdę mówiąc w pierwszej chwili byłem może nie pozytywnie zaskoczony, ale przyjemnie zaintrygowany. Wręcz uważałem, że to fajne auto. Czar jednak szybko prysł – i właściwie jestem przekonany, że Forthing T-Five HEV jest jednym z najgorszych nowych aut, jakie można kupić w Polsce.

A podobno i tak jest lepszy od wersji czysto benzynowej, z którą nie miałem przyjemności (?) obcować…

Zaczyna się dobrze, bo Forthing T-Five HEV naprawdę wyglada jak milion dolarów

Z przodu: agresywne światła do jazdy dziennej przywodzące na myśl wspomniane wyżej, raczej nieco droższe modele. Z tylu listwa świetlna niemal rodem zdjęta z Cayenne’a. Do tego cztery końcówki wydechu. Żadne plastiki, zaślepki, nic z tych rzeczy. Cztery rury, jakby pod maską czaiło się buzujące testosteronem V8.

Lekkie dziwactwo zaczyna się jednak w środku. A dziwactwem są oczywiście limonkowe akcenty. Limonkowe są bowiem i otwory od klimatyzacji (żywcem przejęte z Mercedesa klasy A), co jeszcze wygląda w sumie okej, ale limonkowe jest też wykończenie foteli – i to zajeżdża już bazarem. Albo po prostu chińszczyzną, nazwijmy rzeczy po imieniu.

Przedstawiciel importera, kiedy przy odbiorze auta nie wytrzymałem i skomentowałem dziwaczne fotele, bez zastanowienia wypalił, że zintegrowane kubełki (które i tak kiepsko trzymają w zakrętach) to jedna z zalet tego auta. No, prawdziwy handlarz.

Forthing T-Five HEV test

Plastikowy wybierak trybów jazdy udający szkło z zatopionym logiem marki też jest w sumie okej. Ogólnie łatwo dostrzec, w którym momencie gdzie zapatrzyli się projektanci. Bo to oczywiście motyw znany z Volvo i BMW. Poprzednich nawiązań już nie przypominam po raz drugi.

Generalnie: w środku to generyczny projekt, ale wygląda sensownie i jest nieźle spasowany.

Zęby zaczynają lekko zgrzytać po odpaleniu silnika, ale na ten moment Forthing T-Five wciąż jest niezłym autem

Owszem, od razu uderza po oczach tandetny ekran do multimediów. Ma niską rozdzielczość, niską jasność maksymalną, a do tego jego dotykowa obsługa jest koszmarem. Samo menu też jest po prostu brzydkie, po angielsku, a do tego... źle przetłumaczone na ten angielski, zapewne z języka chińskiego.

Ale dobra, można o tym zapomnieć. Wystarczy przecież odpalić Apple CarPlay czy Android Auto (działa bezprzewodowo, ale jest tu pewien haczyk, o czym za chwilę) i na to po prostu nie patrzeć.

Układ hybrydowy daje o sobie znać od razu po odpaleniu silnika. I to dość agresywnie, ponieważ Forthing T-Five po starcie natychmiastowo próbuje doładować akumulator o pojemności około 2 kWh. Niemniej jednak – jakoś to działa. Spalanie w mieście jak na hybrydę nikogo nie powali na kolana, ale osiem i pół litra na sto kilometrów to wynik, z którym da się żyć. Zwłaszcza jak się jeździ w takich korkach jak ja.

Od razu zauważę, że układ działa według mnie dość dziwacznie. W sensie – ciągle doładowuje baterię (nigdy nie schodzi poniżej 3/4) i właściwie samochód prawie nie porusza się w trybie elektrycznym. No ale – spalanie się zgadza.

Do tego samochód prowadzi się całkiem pewnie, w środku jest dużo miejsca, zawieszenie co prawda jest dość twarde, ale mi to odpowiada. Masaż kierowcy (tylko dla kierowcy jest dostępny) jest serio bardzo dobry. I to w standardzie w wersji hybrydowej. Kamery 360 (tak, też w standardzie) mają dobrą jakość i generują obraz 3D auta co najmniej jak jakieś BMW. I... w tym miejscu zalety Forthinga T-Five HEV się kończą.

Rzadko zdarzają się już tak niedopracowane auta w Europie

Tak po prawdzie to dopóki jeździłem T-Five’em po mieście, dopóty myślałem, że to całkiem niezły samochód. I o ile zdawałem sobie sprawę z kilku problemów, które zaraz podniosę, o tyle po wyjeździe w trasę wręcz oniemiałem.

Generalnie: jak się spojrzy do cennika T-Five’a HEV, wydaje się, że to doskonała oferta. Za 159 900 zł brutto dostajemy WSZYSTKO. Ale to wszystko, jedyne, do czego jeszcze da się dopłacić, to kolor lakieru. Wszystkie systemy, szmery, bajery, gadżety, to wszystko jest w cenie. Tylko właśnie… tak jakby jest.

W Forthingu T-Five HEV obiecanych systemów albo nie ma, albo one nie działają prawidłowo. Nie wiem jak to w ogóle możliwe, ale tak naprawdę jest.

Pierwszy przykład: w samochodzie z poziomu menu można włączyć i wyłączyć rozpoznawanie znaków.

Tylko taki system w tym aucie… w ogóle nie funkcjonuje. Tak, podkreślam to jeszcze raz, w T-Five z poziomu menu można włączać i wyłączać systemy, których nie ma. Absurd.

Polski importer i tak się wykazał, że nie umieścił takiej opcji w cenniku. I jeśli zastanawiacie się, jakim cudem auto, które nie rozpoznaje znaków (a więc nie ma systemu ISA i nie ostrzega o przekroczeniu prędkości), ma homologację w Unii Europejskiej w 2025 roku, to… też nie wiem.

Nie ma też obowiązkowego od wielu lat e-Call – komputer pokładowy nie zaalarmuje służb w razie wypadku. To wszystko zwiastuje problemy w przyszłości, ale do tego jeszcze się odniosę pod koniec testu.

Idziemy dalej – importer obiecuje asystenta utrzymania ruchu i adaptacyjny tempomat. Rzeczywiście, jedno i drugie działa. I to, z tego co wiem, nowość względem wersji niehybrydowej. Tam te systemy widnieją tylko na liście. Anyway: tutaj to jest, ale działa tak, że można stracić nerwy. I lepiej wyłączyć.

Adaptacyjny tempomat niby funkcjonuje, ale hamuje dosłownie z każdego powodu. Nie tylko przed poprzedzającym autem, ale na przykład przed TIRem na innym (!) pasie. INNYM. Albo przed… znakiem w poboczu. Albo w zakręcie przed… ekranem akustycznym.

Forthing T-Five HEV po prostu boi się wszystkiego.

A asystent utrzymania w pasie ruchu? No działa… ale w praktyce system półautonomicznej jazdy funkcjonuje tak, że kierownica jest kompletnie rozedgrana. Kręci się w lewo i prawo jak szalona próbując utrzymać auto na pasie. Nie da się tego znieść. A w ogóle to wszystko "siada" przy kilku kroplach deszczu.

Do tego komputer pokładowy w absolutnie losowych momentach twierdzi, że podczas jazdy kierowca nie trzyma kierownicy. "Twierdzi", czyli nagle i gwałtownie hamuje oraz piszczy jak szalony. Generalnie mam wrażenie, że jazda tym autem w trasie to zagrożenie dla otoczenia.

Aha – wspomniany tempomat działa tylko do 130 km/h. Czyli nie działa z maksymalną dopuszczalną w Polsce prędkością.

Dalej: klimatyzacja. Żyje swoim życiem.

Raz w aucie jest ciepło przy dziewiętnastu stopniach, raz musiałem podnosić nastawy do 26 stopni, żeby w ogóle przestało wiać lodem. Zasięg – to samo. Po zatankowaniu do pełna samochód radośnie stwierdził, że przed nami ponad 1100 kilometrów wspólnej podróży. To oczywiście bzdura, ale komputer pokładowy nie był w stanie urealnić tego zasięgu. Do końca. Właściwie mając 1/4 baku nie wiedziałem, ile jestem w stanie jeszcze przejechać. Na ostatnim kilometrze przed stacją benzynową z zasięgu zeszły... trzy kilometry.

Forthing T-Five HEV test

To o tyle ważne, że – teraz uwaga – Forthing T-Five HEV pochłania KOSZMARNE ilości paliwa. W mieście było nieźle, ale na drodze ekspresowej spalanie to 9-10 litrów na sto kilometrów, a na autostradzie… dwanaście, trzynaście (!). Dwanaście albo i więcej litrów przy 140 km/h. Nie wiem w ogóle jak to skomentować. Lepsze wyniki notowałem w BMW 550e z trzema litrami i sześcioma cylindrami. Dużo lepsze wyniki.

Mówię o tym, bo T-Five HEV, chociaż wygląda, jakby miał z pięćset koni, i zużywa paliwa tak jakby tyle koni naprawdę miał, w rzeczywistości jest oparty o… półtoralitrowy silnik. I to nie ten, który znajduje się w wersji spalinowej, Tam jednostkę zapewnia Mitsubishi, tutaj takiej informacji w ogóle zabrakło. Ale też bym się tym nie chwalił, gdybym wyprodukował coś tak paliwożernego.

Z tego, co znalazłem w internecie, motor to jakaś pochodna jednostki od... Citroena (a jak nie wierzycie, to klikając tutaj znajdziecie taką informację na oficjalnej stronie Forthinga)

Przerobionej przez Dongfeng Liuzhou Motor, czyli spółkę matkę Forthinga. To jest chińska motoryzacja, nie próbujcie zrozumieć.

Według danych polskiego importera (to ważne, bo w sieci są bardzo różne dane) ten hybrydowy układ ma 170 koni mechanicznych, a do stu kilometrów przyspiesza w dziewięć sekund. I tak to mniej więcej wygląda. Jednocześnie jest to dość nietypowa hybryda z punktu widzenia europejskiego, choć chińskie marki stosują ją jak jeden mąż. A mianowicie jest to układ DHT (dedicated hybrid transmission). Co go wyróżnia? Nie ma tu skrzyni biegów.

Jest za to sprzęgło elektromagnetyczne, które znajduje się "pomiędzy" silnikiem elektrycznym i spalinowym. W gigantycznym (serio gigantycznym) skrócie to sprzęgło odpowiada za wybór źródła mocy do napędzania samochodu. Pomysł niezły i wiele marek stosuje go z powodzeniem, ale nie Forthing. Spalanie mówi wszystko.

Dalej: wspomniałem wcześniej o "bezprzewodowym" Apple CarPlay i Android Auto. Skąd cudzysłów? Bo połączenie jest realizowane przez wpiętą w port USB (notabene: w aucie są tylko dwa porty i to USB-A, kiepsko) skrzyneczkę marki Wizcar. To ona odpowiada za przeniesienie na ekran Apple CarPlay. Jest na jednym ze zdjęć, sami spójrzcie.

Bez tego dynksa nie będzie łączności. Przy czym działa ona... i tak dyskusyjnie.

Często w ogóle. Da się też połączyć z tą przystawką, ale nie połączyć z autem. Brzmi dziwnie? Tak – ponieważ w takim układzie na ekranie widać menu CarPlaya, ale dźwięki (muzyka, rozmowa) i tak lecą z telefonu. Co za kosmos.

Koniec narzekania? Nie – wisienką na torcie jest sama konstrukcja tego auta. Otóż w testowym egzemplarzu powyżej 100 km/h z zawieszenia dochodziły dość dziwne dźwięki. Kojarzycie to charakterystyczne odbijanie się od nadkoli odrywanego z kół błota, kiedy wyjeżdżacie z drogi polnej na asfalt? To tutaj taki dźwięk towarzyszył mi przez sześćset kilometrów w trasie. Idzie oszaleć. Nie wiem czy to zagubiona śrubka, czy coś źle nieskręconego w układzie wydechowym. Ale po prostu koszmar.

I tak na każdym kroku. Tu po prostu nic nie działa tak jak powinno. Forthing T-Five HEV jest jak chińska podróbka Rolexa. Niby wszystko gra, ale jak się przyjrzysz, to robi się niesmacznie.

Nie widzę powodu, żeby kupić ten samochód

Konkluzja: Forthing T-Five HEV jest po prostu ładny i w miarę niedrogi, przynajmniej w teorii, bo za te pieniądze, jak już wspomniałem, dostajemy wybrakowane auto. Martwią mnie jednak przede wszystkim kwestie homologacyjne. Uważam, że teoretycznie jako właściciel tego auta mogę mieć problemy w przyszłości.

Nawet z powodu policjanta, który podczas kontroli drogowej zacznie się dopytywać, dlaczego samochód z rocznika 2024 czy 2025 nie ma systemu ISA czy e-Call. Wiecie, za mniejsze głupoty zatrzymuje się dowody rejestracyjne.

I tak zupełnie poważne: Forthing tak źle wypada na tle chińskiej konkurencji, że uważam, że nie utrzyma się na polskim rynku. MG czy Omoda po prostu oferują u nas lepsze auta w podobnych cenach. I coś mi się wydaje, że w takiej sytuacji może pojawić się duży problem z pięcioletnią gwarancją, którą oferuje importer. Bo to wszystko wygląda jak jeden wielki biznes spod Radomia, a nie wejście dużego gracza z Chin.

Trzymajcie się od tego z daleka. Mówię poważnie.