50 km/h powyżej limitu na trasie i żegnasz się z prawkiem? Te przepisy już są w drodze. A ja uważam, że to dobrze (mam jednak "ale")
Już niedługo przekroczenie prędkości o ponad 50 km/h poza terenem zabudowanym będzie równe utracie prawa jazdy. Wyjaśniamy to dokładnie i piszemy, czemu to dobrze.
Minister infrastruktury Dariusz Klimczak poinformował ostatnio na konferencji o tym, że planowane są nowe zaostrzenia przepisów. Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego przyjęła uchwałę w sprawie zmiany przepisów ruchu drogowego. Jej skutkiem (tzn. zmiany w przepisach) byłaby możliwość zabrania prawa jazdy za przekroczenie prędkości powyżej 50 km/h również poza terenem zabudowanym. Argumentacja jest taka, że wprowadzenie przepisów dotyczących miast uspokoiło nieco sytuację w terenie zabudowanym i zmniejszyło liczbę wypadków.
Zabrane "prawko" za ponad 50 km/h w trasie? Tak, ale nie wszędzie
Zanim wszyscy "obrońcy wolności" podniosą larum, że "przecież Niemcy nie mają ograniczeń i żyją" spieszymy donieść, że planowane zmiany nie dotyczą dróg ekspresowych i autostrad.
Zmiana dotycząca przekroczenia prędkości o 50 km/h będzie obejmować wyłącznie drogi jednojezdniowe, dwukierunkowe.
Według danych ministerstwa, to właśnie na takich drogach dochodzi o 90% procent wypadków ze skutkiem śmiertelnym.
Ministerstwo nie podało jednak, ile z tych wypadków wynika z przekroczenia prędkości.
Trudno jednak nie zgodzić się, że w naszym kraju właśnie drogi mniej lub bardziej lokalne, jednojezdniowe, należą do najbardziej niebezpiecznych. Częste skrzyżowania, mocno nieskoordynowany ruch lokalny, ciągniki rolnicze, wsie, zabudowania i tereny leśne powodują, że jadąc takimi drogami z jednej strony odczuwamy dużo większą przyjemność z jazdy. Z drugiej, trzeba często mieć oczy dookoła głowy.
Jesteśmy "za", ale mamy kilka "ale"
W takiej sytuacji zdecydowanie zgadzam się z ministerstwem. Też wolałbym, żeby mi na wąskiej drodze gdzieś między małymi miasteczkami nagle nie wyskoczył "młody gniewny" lecący 140 w miejscu, które się do tego nie nadaje. Taki przepis może by coś pomógł, jeśli faktycznie pomógł w miastach. A zauważam, że w Warszawie choć średnia prędkość jazdy nie spadła, to gnających zdecydowanie ponad limit jakby ubyło.
Mam jednak, tradycyjnie, kilka wątpliwości. Co prawda już jakiś czas temu przeprowadzano audyt znaków drogowych w kraju. Ale mam wrażenie, że wciąż sposób ich rozmieszczenia i gęstość urągają rozumowi i godności człowieka. Może już coraz mniej dostajemy ograniczeń - "pozostałości po remontach". Wciąż jednak niektóre ograniczenia są postawione "z kosmosu". Naprawdę chciałbym, żebyśmy wzięli przykład z zachodu. Jesteśmy chyba jedynym krajem, w którym ograniczenia stawiane są "dla najsłabszych" uczestników ruchu, a nie informują: "powyżej tej prędkości jest niebezpiecznie".
Takie podejście na pewno zmieni zaufanie do znaków. Po drugie, wiedząc, że ograniczenie ma sens, nie będzie nam się jakoś szczególnie spieszyć. Po trzecie, unikniemy specyficznej sytuacji. Jakieś nadopiekuńcze "bóstwo drogowe" postawi ograniczenie do 40 km/h, bo "zimą w czasie zamieci tu szybciej nie warto jechać". A latem w tym nikomu nie przeszkadzającym miejscu ustawi się patrol postawiony tam przez komendanta do nabijania statystyk. Zamiast tego można spokojnie postawić na użycie przepisu o niedostosowaniu się do warunków jazdy.
Także, zgadzam się. Zabierajcie prawo jazdy tym, którzy jadą jak idioci. Ale nie stawiajcie idiotycznych ograniczeń.
A wspomniane przepisy, w zależności od drogi legislacyjnej, mogłyby wejść w życie już po wakacjach.