Święty Mikołaj mieszka w Kentucky, a prezenty rozwozi Chevroletem Corvette
Drogie dzieci, czas zniszczyć Wam życie. Święty Mikołaj nie mieszka w Laponii, a w Kentucky. Do tego jego renifer to Chevrolet Corvette C4. Dla autoGALERII udzielił on ekskluzywnego wywiadu, w którym dzieli się szczegółami swojej pracy.
Tak, prawdopodobnie właśnie zniszczyliśmy Wasze dzieciństwo. Jak się okazuje legenda o tym, jakoby Święty Mikołaj mieszkał w Rovaniemi jest jedną wielką fikcją. Wczoraj miałem okazję spotkać prawdziwego Mikołaja - pochodzi on z Kentucky, mówi z mocno amerykańskim akcentem, a jego reniferem jest Chevrolet Corvette C4 w wersji Convertible.
Święty Mikołaj to tak naprawdę mówi na siebie "Nick", a swoją Corvette nazywa Bobem
Bardziej amerykańskiego zestawu nie dało się stworzyć. Nick, jak sam podkreśla, w zawodzie obraca się od ponad 400 lat. Jak więc zachowuje tak dobrą formę? "To wszystko zasługa ruchu, gimnastyki i od czasu do czasu szklanki dobrego burbonu" - podkreślił to walcząc z tankowaniem swojej maszyny.
Wbrew pozorom Nick nie urodził się w Kentucky. "Owszem, przez chwilę mieszkałem w Laponii, przez co przyjęło się, że spędzam tam cały rok, aczkolwiek nie jest to prawda! Doskwierał mi polarny klimat - nie jest dobry dla fajnych samochodów". Jak się okazuje swoje miejsce na ziemi znalazł w najmniej oczekiwanym miejscu, czyli właśnie w Kentucky.
Dlaczego właśnie tam? Winowajcą jest jego samochód służbowy, nazywany pieszczotliwie "reniferem Bobem". "Jestem obrońcą praw zwierząt i dalsze korzystanie z reniferów było po prostu nieetyczne. Szukałem więc czegoś stylowego, wygodnego i praktycznego. Rozwożąc prezenty w USA w 1988 roku zauważyłem spory zakład firmy General Motors, w którym produkowano właśnie Chevroleta Corvette. Od razu zachwyciłem się sylwetką tego auta, swój egzemplarz kupiłem w ciemno".
Święty Mikołaj jest nieco oldschoolowy - 5,7-litrowe V8 pod maską, klasyczny 4-biegowy automat i napęd na tylną oś sprawiają, że nie jest to najbardziej uniwersalne auto. Według niego nie ma jednak drugiego tak stylowego auta, do tego sprawdzającego się w jego zawodzie.
"Otwierany dach to absolutne "must-have" (Nick podkreśla to z wybitnie amerykańskim akcentem - przypis redakcji) - ułatwia to wrzucanie prezentów do kominów, a przy okazji mam doskonałą widoczność w każdą stronę. Poza tym cenię sobie nagłośnienie i kolorystykę wnętrza, utrzymaną w czarno-niebieskiej tonacji".
Święty Mikołaj i jego Chevrolet Corvette to widok, który skręca karki
Wraz z naszym bohaterem wybraliśmy się na wycieczkę po Warszawie, gdzie Nick wpadł porozwozić prezenty. Nie jest to jego pierwsza wizyta w tym mieście rzecz jasna, jednak nigdy nie miał okazji poruszać się tutaj w ciągu dnia.
Otwarty dach i odpalony na pełen regulator amerykański rock stanowią ciekawy kontrast do jego czerwonego munduru i gęstej białej brody. Co ciekawe nieodłącznym elementem jego wizerunku są też okulary przeciwsłoneczne.
"Kilkanaście lat temu w grudniu musiałem zastąpić Billiego Gibbonsa podczas koncernu ZZ TOP w Las Vegas. Mało kto wie, ale jestem świetnym gitarzystą - dlatego skontaktowano się ze mną, gdyż poza muzykalnym talentem idealnie pasowałem do świętej pamięci Dustiego Hilla. Dzięki tym okularom nikt mnie nie rozpoznał - dlatego stały się moim nowym ulubionym dodatkiem!"
W międzyczasie w korku kilkunastu kierowców robiło zdjęcia przejeżdżającego niebieskiego Chevroleta - budził on wiele emocji.
"Jestem zapalonym kierowcą. Rocznie robię około 2 000 000 kilometrów swoim autem. Lubię jak wydech dobrze gada, lubię też od czasu do czasu zarzucić tyłem i spalić nieco gumy". To idealnie zaprezentował nam na jednym z placów w okolicach Warszawy, gdzie zrobił kilka bączków i na potrzeby sesji zdjęciowej usmażył tylne opony.
Święty Mikołaj zdaje sobie sprawę z tego, że kiedyś pewnie przesiądzie się na elektryka
Ładowanie jest jednak problematyczną kwestią. Przy moim codziennym przebiegu nie mogę pozwolić sobie na długie przerwy. Póki co pozostaje więc użytkownikiem starego V8, ale kto wie - może za kilka lat wybiorę elektryczne Porsche lub Rimaca?
Ze Świętym Mikołajem spędziłem trzy godziny. Pożegnaliśmy się na jednym z parkingów, z którego odjechał nie tylko w kłębach dymu z tylnych opon, ale także włączając bardzo głośno "Born in the USA" Bruce'a Springsteena. I tak trzeba żyć!