Corvette, 911 i Ocean Drive '89. Spotkanie z ikonami czasów pastelowych neonów i MTV

Późne lato 1989. Pastelowe neony, automaty do gier, marynarki z poduchami, oślepiające słońce Florydy i te dwa kabriolety: Chevrolet Corvette i Porsche 911.

Jeśli jesteście z tego pokolenia co ja, czyli połowy lat 80-ych, to jest duża szansa, że któryś z widocznych na zdjęciach samochodów wisiał u Was w pokoju na plakacie, zazwyczaj między Ferrari F40 i Lamborghini Diablo. U mnie było Ferrari i biała Corvette ZR-1. Poza tym na pewno oglądaliście "Drużynę A" (lata 83-87), MacGyvera (85-92), czy przede wszystkim Miami Vice - seriale akcji, które działy się w latach 80-ych. Zwłaszcza ten ostatni zyskał miano kultowego, grzejąc serduszka również fanów motoryzacji. Przenieśmy się więc do Miami końca lat 80-ych. Jaskrawe neony, ciepło, drinki, plaża, dziewczyny na rolkach. Do tego pasują nasze dwa pastelowe kabriolety.

Dwie ikony

Gdybyśmy w krzyżówkach mieli hasła o samochody sportowe z danych krajów, czy kontynentów, to oba obecne samochody będą przychodzić nam na myśl. Każdy z nich jest ikoną w swoim kraju i nie tylko. A jednocześnie są tak zupełnie różne.

Chevrolet Corvette C4 Ten front jest nie do podrobienia. fot. Maciej Skrzyński

Nawet jak na 1989 rok, Chevrolet wydaje się być nie z tego świata. Całkowicie cyfrowe zegary, komputer pokładowy, automatyczna klimatyzacja, czy nadwozie z włókna szklanego. A, no i podnoszone reflektory - krzyk mody równie duży jak jasne marynarki Sonny'ego Crocketta. Porsche wygląda świetnie, ale zupełnie nienowocześnie. Jest trochę Ricardo Tubbsem tego duetu. Ale 911 jest oszukane. Podobnie jak Corvette, pochodzi z 1988 roku. Ale to seria G, czyli model, który w 1989 ustąpił miejsca nowej generacji - 964.

Białe cabrio jest "na miejscu", bo to również wersja na Stany Zjednoczone. Widać po zderzakach. I jakoś pasują one do białego nadwozia i "braku dachu". Do tego, o ile Corvette jest niemalże futurystyczna (choć to model, który zadebiutował w 1984 roku), to Porsche jest... jak nowe.

fot. Maciej Kuchno

Dla tych, którzy oglądają samochód z baru po drugiej stronie Ocean Drive, wyglądają tak samo, ale Porsche to precyzja. Klamka klika jak nowa, drzwi trzeba zamknąć mocno, ale słychać, że wszystko "pasuje". W surowym wnętrzu jest podobnie. Poza tym, że kierownica nie jest na wprost fotela. No i siedzi się nieco inaczej. Bo do Corvette się wpada. Wąski, elektrycznie sterowany kubełek jest dość nisko - po lewej stronie jest spory próg, a po prawej cholernie szeroki tunel z cupholderami, w których mieści się "duża cola z Maca". Mimo tego, jest całkiem wygodnie, choć wąsko. Mniejsze 911 robi wrażenie bardziej przestronnego. No i znacznie bardziej sportowego, z analogowymi zegarami i lewarkiem manualnej skrzyni. Za to bez połaci plastikowego drewna i przecudownych "digitali" w stylu "Powrotu do Przyszłości" (i po 30 latach wciąż działają).

Corvette fot. Maciej Skrzyński

 

Pacific Coast Highway vs Benedict Canyon Drive

Przenieśmy się na chwilę do Kalifornii. Tam też będą dobrze wyglądać. O ile Corvette idealnie sprawdza się podczas powolnego objazdu prostej w Santa Monica, albo podczas wyścigów spod świateł, to Porsche 911 znacznie chętniej pojedzie na wzgórza Hollywood, albo będzie śmigać po zakrętach Benedict Canyon. Nic odkrywczego, ale wystarczy przejechać obydwoma samochodami nawet parę metrów, żeby zobaczyć tę różnicę.

Corvette budzi się do życia z dźwiękiem, który wywołuje gęsią skórkę w każdym. 5.7 V8 o konstrukcji prostej jak cheese z frytkami gulgocze gardłowo, utrzymując jakieś śmiesznie niskie obroty na biegu jałowym. Pod gigantyczną, plastikową maską spoczywa zaledwie 248 KM, ale niemal 470 Nm momentu obrotowego. Dlatego reaguje na gaz nadzwyczaj chętnie. Skrzynia gładko przeskakuje na D i wóz leniwie rusza. Leniwie? No cóż, ma 6,8 sekundy do setki. To szybko, ale Chevroleta trzeba do tego zmusić. Sama z siebie, ze zdjętym dachem raczej lekko i niespiesznie turla się przez miasto. I to, wspomagane przez odpowiednią ścieżkę dźwiękową z systemu Bose, wystarczy do szczęścia. Błękitny roadster zupełnie nic "nie musi". I wy też nie musicie. Każdy metr cieszy.

fot. Maciej Kuchno

To samo dotyczy 911. Tutaj też każda minuta jazdy jest świetna. Tylko zupełnie inna. Skrzynia manualna pracuje ciężko, ale sam samochód jest dużo bardziej zwarty i rwie się do jazdy. Za plecami terkocze sześciocylindrowy bokser 3.2, o mocy 218 KM. Osiągi? Podobne, bo wurst i piwo najwyraźniej nie wpływają na przyrost masy. Porsche jest 200 kg lżejsze (i 20 cm krótsze) i wyraźnie czuć to, że potrzebuje zakrętów do zabawy. Najpierw pojawia się to dziwne wrażenie, że w zakręcie stracimy przyczepność. Potem jednak okazuje się, że pomimo dociśniętego gazu auto dzielnie trzyma się asfaltu, ewentualnie odklejając swój charakterystyczny kuper w ostrzejszych łukach i fundując efektowne poślizgi, banalnie łatwe do opanowania.

Welcome to Miami

Z 911 Cabrio jest jak z pastelowym dresem. Jeśli chcesz pokazać się w nim na plaży w Santa Monica, to ok. Ale znacznie lepiej będziesz w nim wyglądać na porannym joggingu, albo ćwicząc z Jane Fondą.

W tym czasie Corvette, no cóż - jest odpowiednikiem Bon Joviego. Trochę buntownicza, trochę ładna i grzeczna, ale przede wszystkim, robi wrażenie.

A, no i chleje jak dobry zespół rockowy na tournee. Ale to miły artykuł o nostalgii za fajnymi samochodami i ciekawymi czasami, więc nie będziemy nic o tym pisać. W USA paliwo jest tanie.

Chevrolet Corvette C4 fot. Maciej Skrzyński

To już minęło

Teraz wszystko jest gładsze, doskonalsze i szybsze. I nudne. Nasi bohaterowie są z zupełnie innej epoki. Obecnie i tak wiesz, że Twój problem zostanie rozwiązany przez Ojca Mateusza, ale podświadomie wolałbyś, żeby wpadli Sonny Crockett i Rico Tubbs.

Foto: Maciej Skrzyński
Foto: Maciej Kuchno