Elektryfikacja motoryzacji - nie tak kolorowa jak myślimy
Nie ma co ukrywać - o “elektrycznej motoryzacji” będzie mówiło się coraz więcej i coraz częściej. Społeczeństwo niezmiennie wymaga edukacji w tym temacie, gdyż jest on - zwłaszcza w Polsce - traktowany po macoszemu. Zwłaszcza, że nie wszystko jest tak kolorowe, na jakie wygląda - przynajmniej na tę chwilę.
Jeszcze kilka lat temu samochody elektryczne stanowiły marny ułamek sprzedaży. Były to tak naprawdę produkty stricte eksperymentalne, umożliwiające testowanie i rozwijanie wielu technologii. Pierwszy przełom przyszedł tak naprawdę wraz z debiutem Tesli Model S oraz budową sieci ładowarek Supercharger. Moment ten uświadomił wielu producentom, że “kości zostały rzucone” i czas postawić na elektryfikację gamy. Drugim, równie ważnym (jeśli nie ważniejszym) motorem napędowym są coraz bardziej restrykcyjne normy emisji spalin, których - wedle wielu producentów - praktycznie nie da się spełnić przy aktualnie wykorzystywanych rozwiązaniach.
Dwie strony prądu
Elektryczne samochody mają naprawdę dużo zalet. Zaręczam, że wystarczy jedna przejażdżka, aby poczuć ich zalety. Moc dostępna od zera, rewelacyjna dynamika i - co okazuje się bardzo przyjemne w codziennej eksploatacji - absolutna cisza. Rozumiem ubolewania nad brakiem przyjemnego pomruku silników posiadających więcej niż pięć cylindrów, ale typowa rzędowa czwórka w każdym aucie raczej nie zapewnia doznań akustycznych z najwyższej półki.
Na drugiej szali są z kolei wady elektryków. Patrząc z perspektywy polskiego rynku są to ograniczenia w postaci braku sieci stacji ładowania oraz - co chyba jest najważniejsze - mało ekologicznym pozyskiwaniu prądu. Jest to jednak problem nie tylko naszego kraju - ponad ⅔ elektrowni na całym świecie bazuje na paliwach kopalnych. W Polsce mamy też sytuację, która jest ewenementem na skalę światową, gdyż wykorzystujemy węgiel brunatny, a jego kaloryczność - delikatnie mówiąc - pozostawia wiele do życzenia. Na ten problem uwagę zwrócił ostatnio dość kontrowersyjny szef koncernu FCA, Sergio Marchionne. Podczas wykładu, który prowadził, zasugerował, że elektryfikacja przy aktualnych technologiach w elektrowniach może przynieść opłakane skutki w postaci jeszcze większej emisji dwutlenku węgla.
Pomińmy jednak na chwilę kwestie czystości i skupmy się na czymś innym - wytrzymałości i możliwościach istniejącej infrastruktury. Jak pewnie zauważyliście regularnie serwowane nam są wiadomości o odcięciu jakiegoś regionu od prądu z powodu silnego wiatru lub ulewnych deszczy. Sieć jest przestarzała, przez co nawet lekkie anomalie pogodowe potrafią ją całkowicie “wyłączyć” - i to na kilka dni. Dodatkowo jej wytrzymałość jest ograniczona - wystarczy cofnąć się do 10 sierpnia 2015 roku, kiedy to ogłoszono “20 stopień zasilania”, czyli przerwy i ograniczenia w dostawie prądu do wielu przedsiębiorstw i firm. Był to efekt szalejących upałów oraz niskiego stanu rzek, co utrudniało chłodzenie elektrowni. Wiele takich obiektów bazuje głównie na chłodzeniu wodą - tzw. chłodzenie kominowe wciąż jest dopiero wprowadzane w wielu obiektach.
Rezerwy energetyczne w Polsce również nie są największe - w zależności od miesiąca oscylują w granica od 2GW do 8GW. Wyobraźmy więc sobie, że w gorszym okresie do “zasilenia” byłoby jeszcze kilkaset tysięcy samochodów (przy czym większość osób zapewne ładowałaby je we własnych domach). Efekty takiego zjawiska mogłyby być opłakane - a radykalnych zmian w perspektywie coraz szybszego rozwoju gamy aut elektrycznych wciąż nie widać.
Zyski bez zysków
Kolejną kwestią są zyski, które koncerny czerpią ze sprzedaży “elektryków” - a w zasadzie ich brak. Podczas salonu samochodowego we Frankfurcie przedstawiciele koncernu Daimlera przyznali, iż produkcja tego typu samochodów jest zwyczajnie nieopłacalna. Wytworzenie jednego egzemplarza jest znacznie droższe, zaś zyski ze sprzedaży finalnie wynoszą raptem 50% tego, co osiągane jest w przypadku klasycznych samochodów spalinowych. Podobnie wygląda sytuacja w Tesli - do końca bieżącego roku straty tej marki wyniosą ponad 10 miliardów dolarów. Na żadnym aucie (a produkują aktualnie trzy modele) nie zarobili do tej pory ani grosza. Koncern FCA z kolei na każdej elektrycznej 500-ce traci 20 000 dolarów. Mimo to w przeciągu trzech lat na rynek trafi nawet kilkadziesiąt modeli, które wedle założeń producentów mają sprzedawać się w setkach tysięcy egzemplarzy. Skąd takie ciśnienie? Wszystko za sprawą wspomnianych wcześniej regulacji i coraz częstszych zakazów wjazdu do miast dla aut spalinowych. Jest to wyjątkowo kontrowersyjna kwestia, która budzi spore zamieszanie na całym świecie, gdyż jej efekty okazują się być… znikome. Dla przykładu Paryż - zakazano wjazdu autom starszym niż z rocznika 2000. Niestety ani smog, ani stężenie CO2 nie uległo zmniejszeniu, a wręcz miejscami wzrosło, co wskazuje na fakt, iż samochody spalinowe nie są głównym winowajcą zanieczyszczonego powietrza.
A co z innymi opcjami?
W tym całym pościgu za elektrycznymi samochodami zaczynają ginąć inne opcje, które zdają się być znacznie ciekawsze, aczkolwiek wymagają jeszcze droższych technologii. Mowa o wodorze, który zdaje się rozwiązywać wiele problemów aut elektrycznych. Niestety - pozyskiwanie i przechowywanie wodoru wciąż jest bardzo drogie i niezwykle trudne do zrealizowania. Zbiorniki muszą zapewniać niewiarygodną szczelność oraz wysokie bezpieczeństwo, zwłaszcza przy montażu w samochodach. Dodatkowo sieć stacji umożliwiających tankowanie wodoru - w przeciwieństwie do rosnącej liczby ładowarek na całym świecie - w zasadzie nie uległa zmianie w przeciągu kilku ostatnich lat. A szkoda, bo jakby nie patrzeć jest to aktualnie najczystsze i najbardziej przyjazne kierowcy rozwiązanie.
Elektryfikacja motoryzacji jest nieuchronna. I bardzo dobrze, gdyż mimo wszystko pojazdy wykorzystujące silniki spalinowy mają swój udział w globalnym ociepleniu (choć ponownie warto zaznaczyć, że nie jest on głównym składnikiem, tak jak to pokazują ekolodzy). Przed samochodami na prąd jest jednak jeszcze bardzo długa i wyboista droga - przynajmniej do momentu, w którym produkcja energii będzie nie tylko czysta, ale również tania. Receptą na sukces mogą być elektrownie wiatrowe i wodne, choć te nie zaspokoją potrzeb wielu krajów. Elektrownie jądrowe z kolei również stanowią ogromne zagrożenie - wystarczy jedna poważniejsza awaria, a może dojść do tragedii. Wystarczy przypomnieć sobie ostatnie zdarzenia w Belgii czy chociażby wypadek w Fukushimie.