Głośne wydechy w miastach należy tępić. Tylko nie nazywajcie jazdy tych idiotów "wyścigami" i "rajdami"
Czy głośne wydechy w mieście to zło? Owszem. Czy nazywanie sposobu jazdy takich idiotów "wyścigami" i "rajdami" to właściwa tonacja? Ani trochę.
Kilka dni temu dość duże zamieszanie wywołał artykuł opublikowany na warszawskim wydaniu Gazety Wyborczej. Poruszył on faktycznie istniejący problem hałasu na ulicach, który generują głośne wydechy w wielu modyfikowanych samochodach. Autor łączy to jednak z kwestią "nielegalnych wyścigów" i "rajdów" po mieście.
Tu muszę wdać się w polemikę. O ile uważam, że ta pierwsza kwestia powinna być rozwiązana, o tyle nic mnie bardziej nie irytuje, niż przypisywanie idiotom słów "wyścigi i rajdy".
Po pierwsze - głośne wydechy to faktyczny problem w dużych miastach
Uważam się za petrolheada i nic bardziej nie poprawia mi humoru, niż pięknie brzmiący silnik. Czy to jednak oznacza, że mam katować auto do odcinki na ciasnych uliczkach, pod oknami budynków? Oczywiście, że nie.
Takie zachowanie to przejaw buractwa i prostactwa. Pokazanie możliwości auta w zakresie 30-80 km/h nie jest ani fajne, ani imponujące. Być może pompuje to ego niektórych kierowców, ale na pewno nie czyni ich fajnymi w oczach mieszkańców miasta.
Od pewnego czasu takie zachowania coraz bardziej mnie irytują. Dziś, idąc wzdłuż jednej z głównych ulic w Warszawie, minęło mnie Lamborghini Huracan. To wspaniały samochód, którym dwukrotnie miałem okazję jeździć. Wiem co potrafi, wiem jak brzmi. Nie uważam jednak, że trzymanie go na dwójce i trójce przy 50-60 km/h, opierając się momentami o odcinkę, jest czymś fajnym.
Masz głośny wydech, albo lubisz słuchać brzmienia swojego samochodu? Wyjedź za miasto, znajdź pusty odcinek drogi i tam delektuj się tym brzmieniem. Obawiam się jednak, że 90% kierowców takich samochodów nie wiedziałoby jak je opanować przy wyższej prędkości. Zresztą czasami i jazda w miejskim tempie jest dla nich zbyt skomplikowana.
To, że ktoś jeździ jak debil nie oznacza, że bierze udział w "wyścigach" i "rajdach"
Przyznam szczerze, że od dawna nie widziałem samochodów "ścigających się" w mieście. I to mnie cieszy, bo nie ma niczego głupszego. Nawet w dawnych czasach, gdy istniała kultowa Spalarnia, ludzie jeździli daleko od zabudowań i mierzyli się ze sobą na pustym odcinku. Nie było to bezpieczne, ale na pewno było bezpieczniejsze od idiotycznie szybkiej jazdy po zatłoczonym centrum.
Mimo to media kochają słowa "wyścig" i "rajd". To dla nich wspaniały magnes na czytelników i zarazem paliwo dla aktywistów. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że coraz więcej osób zaczyna postrzegać te określenia jako pejoratywne.
Wyścig automatycznie staje się czymś złym, nawet jak dzieje się na legalnie wybudowanym, w pełni przygotowanym torze. Tak, to miejsce stworzone po to, aby było tam głośniej. Są limity, ale na pewno eksploatowane do granic możliwości. I obok takich torów ludzie kupują domy lub mieszkania, po czym narzekają na hałas (głupota, po raz pierwszy), a potem jeszcze twierdzą, że wyścigi to zło, bo tak piszą media (głupota, po raz drugi).
Rajdy też są na celowniku przeciwników motoryzacji. Zresztą kilka miesięcy temu toczyłem przedziwną dyskusję na ten temat z osobą, która uważa, że taka jazda po szutrach to tylko "wzniecanie w powietrze szkodliwych substancji, emitowanie CO2 w imię radości bogatych ludzi". Nic mnie bardziej nie zirytowało.
Trzeba w tym zrobić porządek
Po pierwsze - głośne wydechy to zło, które faktycznie powinno się usunąć z miast. Żałosne "pops&bangs", które zamieniają nowy samochód w maszynkę do popcornu, strzelającą niczym Lanos z LPG w kolektor, są absolutną porażką. Nie wiem, co trzeba mieć w głowie, aby widzieć w tym cokolwiek fajnego.
Czy policja może coś z tym zrobić? Tak i nie. Prawnych możliwości nie brakuje. Problemem jest brak sprzętu i przede wszystkim niedobór funkcjonariuszy.
Moja sugestia jest prosta: jeśli masz głośne auto, to ciesz się nim, tak jak ja cieszę się swoim - tylko z daleka od zabudowań, na pustych drogach. Wszyscy będą Ci wdzięczni.