Zwolniliśmy. Nowy taryfikator utemperował wielu kierowców. To jednak nie koniec pracy
Nowy taryfikator wszedł w życie 17 września, a już widać jego efekty. W 6 dni styl jazdy wielu kierowców zmienił się nie do poznania. Okazuje się więc, że jedynie mocny bat nad głową mógł sprawić, że kierowcy zdejmą nogę z gazu w wielu niebezpiecznych miejscach.
Wystarczyło 6 dni, a mamy do czynienia z zupełnie innymi kierowcami na drogach. Nowy taryfikator i zmienione zasady kasowania punktów karnych sprawiły, że wiele osób zdjęło nogę z gazu. Nie ma w tym nic dziwnego - z konta może szybko zniknąć ponad 1000 złotych za nawet niewielkie przekroczenie prędkości.
Co więcej, recydywiści będą dostawali podwójny mandat oraz większą liczbę punktów karnych. Ten bat na głową jest głównym czynnikiem, który wpłynął na zachowanie kierowców.
I to widać na drogach. W wielu miejscach widać, że wszyscy poruszają się znacznie wolnej. Tyczy się to nie tylko miejskich ulic, ale także dróg ekspresowych i autostrad. Na tych ostatnich w szczególności widać różnicę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu w długiej trasie nie dochodziło do sytuacji, gdzie regularnie na lewym pasie pojawia się poganiacz, długimi światłami zmuszający mnie do przyspieszenia przy wyprzedzaniu kolumny ciężarówek lub aut.
A ci "poganiacze" z reguły jadą non-stop 160-200 km/h. To był typowy widok w wielu miejscach, w tym na zatłoczonej autostradzie A2. Teraz naprawdę ciężko jest uświadczyć takiej sytuacji.
Nowy taryfikator to jednak jedna strona medalu. Pozostają inne kwestie, które wymagają rozwiązania
To, że jeździmy wolniej, nie jest niczym złym. Problem pojawia się jednak po drugiej stronie barykady. Ostatnie dni to polowania policji na osoby, które nieco przesadziły z prędkością.
Polowania te często odbywają się w miejscach, w których ograniczenia prędkości albo są nieuzasadnione, albo też nie mają realnej korelacji z drogą i jej lokalizacją.
Co więcej, wciąż cierpimy na "znakozę" pod kątem ograniczeń prędkości. Na znakach mamy cały przekrój wartości - od 30 do 80-90 km/h.
Niektóre znaki wiszą zapomniane przez drogowców, inne postawiono wiele lat temu i nie zmieniono ich po remontach dróg. W efekcie czasami dostajemy abstrakcyjny przekrój dozwolonych prędkości na krótkim odcinku drogi.
Tymczasem wystarczy wyjechać kawałek za zachodnią granicę aby zobaczyć, że wystarczy kilka podstawowych ograniczeń prędkości. W Niemczech zasady są proste - jedno ograniczenie dla konkretnego rodzaju dróg, inne dla kolejnego, do tego przy budowach znaki zmuszające do zwolnienia do 80 lub 60 km/h. W mieście - 50 lub 30 km/h. Proste? Proste.
Nikt w efekcie nie musi bacznie obserwować znaków lub wypatrywać policjantów czających się za krzakami, w nieistniejącym terenie zabudowanym.
A to wymaga dużych zmian - nie tylko w podejściu władzy, ale także wśród policjantów
A tutaj przed nami jeszcze długa droga. Niemniej pierwszy krok już postawiliśmy - a to jest już jakaś optymistyczna wiadomość.