Po liftingu jest jeszcze lepszy. Nissan Qashqai to samochód, który po prostu mógłbym mieć
Tak, wiem, kategoria "samochód, który mógłbym mieć" u większości fanów motoryzacji jest dość pojemna. Ale tym razem to nie jest marzenie z cyklu nowe 911, a coś znacznie bardziej skierowanego pod strzechy. Nissan Qashqai obecnej generacji niezmiennie jest bowiem autem, które mi imponuje.
I które po prostu chciałbym mieć jako mąż i ojciec. Teraz, po liftingu, jeszcze bardziej niż wcześniej. Myślałem, że trudno poprawić ten samochód… ale jednak się udało. Nissan Qashqai w wersji e-Power trafił w moje ręce po raz drugi. Wersję przedliftingową miałem w końcu okazję sprawdzić w – ekhem – barwach innej redakcji grubo ponad roku temu.
Ku mojemu zaskoczeniu Japończycy przemyśleli swój lifting i po prostu zrobili z Qashqaia jeszcze lepsze auto, a niektóre z zastosowanych tu rozwiązań są wręcz tak dobre, że pewnie spokojnie mogły poczekać na nową generację tego auta. Ale do rzeczy. Co mnie tak ujęło?
Nissan Qashqai po liggftingu jest jeszcze ładniejszy niż wcześniej
To zawsze było świetnie narysowane auto, ale teraz Qashqai wygląda nawet lepiej... chociaż widać tu pewną inspirację. Zmodernizowany przedni pas z nowym grillem kojarzy mi się trochę z lexusową klepsydrą. Przy czym grill o łuskowatej fakturze według producenta ma przypominać japońską zbroję. No może. Ale po prostu jest ładny.
Nowe światła do jazdy dziennej pełnią jednocześnie funkcję kierunkowskazów, a pod nimi znajdują się trójkątne światła mijania/drogowe.
Z boku różnic właściwie nie uświadczymy, za to nowości dostrzeżemy także z tyłu auta. Nowe są bowiem światła, które teraz są ukryte pod przezroczystymi kloszami. Do tego mają nowy wzór – coś, co w pewnej niemieckiej marce nazywano by dumnie sygnaturą świetlną.
Uprzejmie więc donoszę, że sygnatura świetlna w poliftingowym Qashqaiu jest naprawdę ciekawa.
Zmiany w środku Qashqaia są delikatne, ale istotne
Generalnie: to ten sam kokpit. Tylko jak on cieszy każdego dnia w tym aucie. Jednocześnie próżno tu szukać wodotrysków, tabletów na pół deski rozdzielczej, kosmicznych dźwięków z głośników (to dość nietypowa hybryda, ale o tym zaraz) czy Bóg wie czego jeszcze.
A jednak Nissan Qashqai jakością wykończenia wnętrza oraz komfortem jego użytkowania niebezpiecznie zbliża się do klasy premium.
Co mnie tak urzekło?
Zacznę od końca. Na trzecim miejscu podium jest wspomniana jakość tego wykończenia. To oczywiście domena wysokiej (i nowej) wersji wyposażenia N-Design, niemniej jednak producent naprawdę nie poskąpił tutaj dobrych materiałów.
Alcantara jest WSZĘDZIE. Także tam, gdzie powinni interweniować księgowi, ale tego z jakiegoś powodu nie zrobili. Podłokietnik, fotele, boczki drzwi... tego można było się spodziewać. Ale boki tunelu centralnego to miejsce, o którym producenci aut lubią zapomnieć. A tutaj mięciutko. Aż miło oprzeć kolano podczas długiej podróży.
Drugie miejsce podium – usługi Google. Tak, oczywiście jest tutaj i Apple CarPlay, i Android Auto. Mamy też łączność bezprzewodową. Tylko że... tak naprawdę do niczego ci to nie jest potrzebne.
Qashqai nie ma teraz własnych map, tylko ma Mapy Google. Nie ma własnego asystenta głosowego (przykładowo grupa Volkswagena dalej próbuje zrobić swojego i dalej nie da się z tego korzystać), tylko jest Asystent Google. Sklep z aplikacjami?
Też jest, więc możesz odpalić tego Spotify'a prosto z ponad dwunastocalowego ekranu multimedialnego
To poliftingowa nowość, a korzyści są niebagatelne. Przede wszystkim to po prostu działa. Wciskasz guzik na kierownicy, mówisz do samochodu, gdzie chcesz jechać... i na pewno się uda. Za każdym razem. To tak proste. Do tego mapy możesz sobie wyświetlić na wirtualnym kokpicie. To też wygoda. I wreszcie wbudowana google'owska nawigacja współpracuje z head up displayem. A to coś, czego Apple CarPlay czy Android Auto nie potrafi w żadnym samochodzie.
I na szczycie podium jest... ergonomia. Okej, uderzę teraz trochę w dziadkowe tony, ale mimo "sprytności" poszczególnych rozwiązań wewnątrz auta to dalej niesamowicie przyjemne i proste w użytkowaniu auto. Tradycyjny panel klimatyzacji z fizycznymi pokrętłami? Jest. Regulacja głośności pokrętłem? Jest. Fizyczne guziki do obsługi wybranych funkcji auta? Też są.
Qashqai jest po prostu wygodny. Miłą niespodzianką są też drzwi, które otwierają się niemal pod kątem 90 stopni. Co to oznacza, wie każdy rodzic. i szkoda tylko, że bagażnik będzie odpowiedni dla rodziny raczej 2+1. Pojemność od 436 do 504 litrów szału nie robi.
Nissan Qashqai w wersji e-Power to elektryk na paliwo
Dodajmy od razu – mimo upływu lat to dalej nietypowa propozycja na naszym rynku. W pewnym sensie można ten wynalazek porównać do aut na wodór – tam też paliwo służy do napędzania napędu elektrycznego. Tylko tam to jest ekologiczny wodór, a tutaj jest to nasza stara, dobra koleżanka – bezołowiowa.
Jakie są z tego rozwiązania korzyści? Moment obrotowy jest dostępny zawsze. To po pierwsze. Po drugie – Qashqaiem można hamować jak elektrykiem. Czytaj silnikiem. Odpowiada za to odpowiednia funkcja... chociaż ona nie działa tak perfekcyjnie, jak bym tego oczekiwał. Ale do tego przejdziemy zaraz.
Pod maską Qashqaia e-Power znajdziemy dokładnie ten sam silnik, który znajdował się w tym samochodzie przed liftingiem. Czyli to dalej trzycylindrowy silnik benzynowy o pojemności 1,5 i mocy 158 KM. Odpowiada on jednak wyłącznie za generowanie prądu. Ten z kolei trafia albo do akumulatora, albo bezpośrednio do silnika elektrycznego, albo do obu elementów.
Za napęd finalnie odpowiada tylko silnik elektryczny generujący 190 KM. Ale uwaga – napęd przenoszony jest tylko na jedną oś. Tę przednią. Z kolei akumulator ma 1,8 kWh. Czyli taki hybrydowy standardzik. Za wiele na samym prądzie tu nie ujedziemy, ale też nie o to w tym aucie chodzi.
Jak sprawdza się taka konstrukcja?
Poza ceną (o tym zaraz) w moim odczuciu wyśmienicie. Przede wszystkim to auto dynamiczne, bo przyspieszenie do 100 km/h to 7,9 sekundy, ale dzięki elektrycznemu momentowi obrotowemu (330 Nm) samochód sprawia wrażenie żwawszego niż jest.
Spalanie benzyny też jest świetne. Co jest w sumie ciekawe, bo jak twierdzi producent, to dokładnie ten sam silnik, co przed liftingiem. Zmieniono tylko jego oprogramowanie, żeby spalanie było niższe. Tylko według mnie już wcześniej było naprawdę dobre...
Przechodząc do konkretów – w mieście samochód pali dość śmieszne sześć litrów benzyny.
Śmieszne, bo taki wynik wykręciłem na trasie, na której w moim prywatnym Audi ze znanym ze swojej oszczędności (to nie jest ironia) dwulitrowym TFSI nie mogę zejść poniżej dwunastu litrów. Jestem przekonany, że jeśli ktoś nie spędza swojego żywota w korkach, osiągnie nawet lepszy wynik.
W trasie też jest dobrze, a to raczej jest pięta achillesowa hybrydowych układów, o czym wiedzą zwłaszcza użytkownicy Toyot sprzed generacji czy dwóch. W warunkach zimowych wyszło mi osiem litrów na ekspresówce, a na autostradzie trzeba dorzucić jeszcze litr. Przypominam – mówimy o niespecjalnie opływowym crossoverze z pokaźnym prześwitem (175 mm).
Pozostaje jeszcze układ kierowniczy. Ten jest po prostu... przyjemny. Qashqai żwawo reaguje na ruchy kierownicą, a zawieszenie jest dość twarde jak na crossovera. Ale dla mnie to zaleta.
I na koniec kwestia wspomnianego wcześniej przeze mnie hamowania silnikiem. Odpowiada za to funkcja e-pedal i generalnie... działa to dobrze. Ale tak nie do końca, i jeśli ktoś przyzwyczaił się do jazdy prawdziwym elektrykiem, to może dość szybko skończyć na czyimś zderzaku.
Tak więc Qashqai e-Power po włączeniu tej funkcji dość sprawnie rekuperuje energię i hamuje silnikiem, ale nie robi tego tak wydajnie jak prawdziwe elektryki. Innymi słowy – trzeba sobie pomóc hamulcem. Ale... to też nie jest takie proste. Pedał hamulca po włączeniu tej opcji traci swoją "głębię". Robi się sztywny, zero-jedynkowy. Wymaga pewnej wprawy, wyczucia tematu. Trudno to wyjaśnić słowami, ale prawdopodobnie nie każdemu kierowcy będzie to odpowiadać. Dla mnie jednak nie stanowiło to trudności.
Nissan Qashqai nie musi być drogi. Ale e-Power jest
Co tam w cenniku? Qashqai w podstawowej wersji Acenta kosztuje obecnie 125 tysięcy złotych i jest to dobra oferta. Mamy tu sześciobiegowego manuala, napęd na przód, 140 koni mechanicznych, ale i samo wyposażenie nie jest biedne. Kamera cofania, światła Full LED, systemy bezpieczeństwa, dwustrefowa klimatyzacja, to wszystko jest na pokładzie. 17-calowe felgi może lekko trącą myszką, ale wielu użytkownikom takiego rodzaju auta przeszkadzać to nie będzie.
W skrócie: dołożyć jakiś ładny kolor lakieru i właściwie można wyjeżdżać z salonu.
Ale jeśli ktoś chce takiego wypasionego benzynowego elektryka, to już trzeba wyskoczyć z pieniędzy. Nissan na szczęście i tak idzie klientom na rękę, bo właściwie każdy silnik jest dostępny z właściwie każdą wersją, więc tę skomplikowaną jednostkę e-Power można skompletować z bazowym wyposażeniem.
I taki samochód jest wart 154 tysiące złotych z hakiem. Ale jeśli ktoś chce wersję wypchaną po brzegi, będzie mu potrzebne niemal 200 tysięcy złotych. A to już coś jak za relatywnie niewielkiego SUV-a.