Range anxiety to przeszłość. Teraz problemem stało się "charger anxiety"
Właściciele i użytkownicy samochodów elektrycznych nie obawiają się już problemów z zasięgiem. Teraz dużo bardziej stresującym elementem staje się tak zwane charger anxiety - czyli strach przed... niedziałającą ładowarką. Coś o tym wiem.
Zasięg w wielu nowych samochodach elektrycznych nie jest już problemem. Oczywiście, mówimy tutaj głównie o tych droższych samochodach. Niemniej to, co kiedyś było marzeniem (czyli przejechanie z Warszawy do Krakowa na jednym ładowaniu), teraz jest normą. Swoją drogą i tak uznawanie tego za wielki wyczyn jest zabawne, aczkolwiek takie są fakty. Range anxiety staje się więc przeszłością, ale jego miejsce zajmuje coś zupełnie innego - charging anxiety. I doskonale to rozumiem.
Z badań przeprowadzanych regularnie w wielu krajach wśród użytkowników samochodów elektrycznych jasno wynika, że największym strachem dla wielu osób jest wizja zajętej lub niedziałającej ładowarki. Skąd ta zmiana i dlaczego faktycznie jest to problemem?
Charging anxiety jest faktem - zwłaszcza, gdy jedziemy w miejsce z niewielką liczbą ładowarek
A takich miejscowości w Polsce i w Europie nie brakuje. We wrześniu ubiegłego roku pokonałem Volkswagenem ID.7 blisko 4000 kilometrów na trasie z Warszawy do Piemontu we Włoszech (i w drugą stronę także, rzecz jasna). Tym samym miałem "przyjemność" sprawdzenia dróg w dwóch krajach, które uznawane są za jedne z bardziej zacofanych pod kątem liczby ładowarek i rozwoju elektromobilności.
Przyjmijmy, że samochód pokazuje nam 150 km zasięgu. Wiemy, że taka liczba kilometrów jest faktycznie możliwa do pokonania. W przypadku auta na prąd ładowanie baterii przy 30-3x% naładowania nie ma większego sensu. Krzywa będzie gorsza i więcej czasu spędzimy przy ładowarce. Zjeżdżanie na najbliższą ładowarkę mija się więc z celem.
Ale kolejna jest położona 120 kilometrów dalej, co daje nam 30 km zapasu. W okolicy dodatkowych ładowarek brak. A co, jeśli coś pójdzie nie tak i nie uda się naładować? W końcu ładowarka może być uszkodzona, lub nie skomunikuje się z pojazdem.
Nie lubię nie mieć "planu B"
I to jest rzecz, która najbardziej stresuje mnie w jeździe elektrykiem. To jeden z powodów, dla których nigdy nie odważyłem się pojechać samochodem na prąd w okolice ściany wschodniej w Polsce, gdzie mam domek letniskowy. Ładowanie "z siły" mogłoby skończyć się tutaj mizernie dla instalacji elektrycznej, a w okolicy ładowarek brak. Tworzenie starannej strategii ładowania jakoś do mnie nie przemawia.
Producenci samochodów elektrycznych starają się rozwiązać ten problem za sprawą... nawigacji. Charging anxiety jest według nich faktycznym, ale rozwiązywalnym problemem
Tu kluczowe jest odpowiednie planowanie trasy. Nawigacje w nowych samochodach coraz częściej mają pełną komunikację z różnymi ładowarkami. Pokazują więc nie tylko ich liczbę i stan, ale także to, czy aktualnie są zajęte i czy nie stracimy dużo czasu w przypadku kolejki. W razie potrzeby są w stanie zaplanować taką trasę, aby czas podróży nie wzrósł, a komfort był większy.
Niemniej nikt nie ukrywa jednego: czasami wciąż trzeba tutaj bawić się w staranne planowanie trasy. W Niemczech czy w Austrii nie jest to już problemem, ale Polska wciąż odstaje od wielu miejsc.
A prawda jest taka, że jeśli elektromobilność ma być powszechna i ma faktycznie być "realną alternatywą", to kluczowa jest potężna sieć stacji do ładowania. Takiej wciąż nie mamy. I cały czas rozumiem, dlaczego wiele osób po prostu nie widzi powodu do przesiadki do elektryka, nawet gdy ich ceny potrafią być zaskakująco niskie.