"Wojna spalinowo-elektryczna" ma się coraz lepiej. A to właśnie odpycha od aut na prąd
Niektórzy użytkownicy samochodów elektrycznych osiągają nowy poziom fanatyzmu. Z kolei właściciele aut spalinowych robią niemal wszystko, aby nie zapoznać się z elektromobilnością. To już w zasadzie mała wojna, która toczy się w internecie. Wyciągnijcie popcorn i przygotujcie się na festiwal szalonych argumentów.
Czy też macie wrażenie, że motoryzacja zaczęła dzielić, a nie łączyć ludzi? Kiedyś niezależnie od tego, czy było się fanem aut japońskich, amerykańskich lub europejskich, każdy doceniał pasję i zaangażowanie innych. Teraz zaczyna wyglądać to nieco inaczej, zwłaszcza gdy zestawimy kierowców samochodów spalinowych i elektrycznych. To jest w zasadzie mała wojna, której skutki są dokładnym przeciwieństwem założeń fanów elektromobilności.
W tym stwierdzeniu nie ma nawet słowa przesady. Obserwuję wiele grup dyskusyjnych (nie tylko na Facebooku) i regularnie czytam najróżniejsze komentarze użytkowników pojazdów na prąd. Mam wrażenie, że to właśnie ich podejście sprawia, że tak dużo osób traci chęć do poznania "drugiej strony". Właściciele samochodów spalinowych też nie są bez winy, gdyż jad sączy się z obu stron.
Ta "wojna" jest o tyle głupia, że obie strony przytaczają argumenty od czapy
Choć na dobrą sprawę lepsze byłoby tutaj nieco ostrzejsze i mniej kulturalne stwierdzenie. Zacznijmy tutaj od osób jeżdżących elektrykami.
Przede wszystkim punktem zapalnym jest tutaj słownictwo, które pada z obu stron - choć częściej widzę je "w ustach" użytkowników samochodów elektrycznych. Mowa o wszelkich neologizmach pokroju "blachosmrody" i "sadzomioty". To płachta na byka, która tylko zaognia dyskusję. Później jedziemy już z reguły po bandzie.
To jednak zaledwie fundament tej piramidy. Użytkownicy samochodów na prąd mają wyjątkową tendencję do mierzenia wszystkich swoją miarą. Nie wiem z czego to wynika, ale schemat jest bardzo powtarzalny. Zaczyna się od "bo ja ładuję w domu za 20 złotych, mam fotowoltaikę, więc jazda elektrykiem jest niemal darmowa i (wstaw brzydkie słowo) się znasz". Super, fajnie - ale nie wszyscy mieszkają w domach.
Jest to więc pierwsze uderzenie, które po prostu boli. Fajnie, że możesz jeździć "tanio". Myślę, że wiele osób by tak chciało, ale gigantyczne grono nie ma na to szans.
Później przechodzimy do punktu związanego z ceną samochodów na prąd. Gdy w argumentach po stronie osoby nieprzekonanej pojawia się kwestia pieniędzy, to od razu odpowiedzią jest "kup używany, tańszy, cokolwiek". Problem w tym, że te najtańsze auta elektryczne, takie jak chociażby nowy Citroen e-C3, czy Dacia Spring, to pojazdy stricte miejskie, ze skromnym jednak zasięgiem. A w porównywalnych pieniądzach dostaniemy jednak dużo większy i bardziej uniwersalny samochód spalinowy. To oczywistość, z którą ciężko jest się kłócić - aczkolwiek jak widać to nie wystarcza.
I teraz stawiamy się w sytuacji, w której osoba jeżdżąca dajmy na to Golfem, nawet 8-10 letnim, nagle zostaje postawiona w sytuacji, w której zostaje jej wybór używanego Leafa (marny zasięg) lub właśnie takiego Citroena. Nie jest to uczciwa przesiadka, zgodzicie się z tym raczej.
Najwięcej emocji jest jednak przy relacjach z podróży
Uwielbiam wpisy, w których kierowcy pojazdów elektrycznych dzielą się swoimi przygodami z długich przejazdów. Niezmiennie uważam, że dopóki takie wpisy będą pojawiały się w sieci, dopóty elektromobilność będzie postrzegana jako coś problematycznego.
Przyjmijmy, że jesteśmy typowym kierowcą, który niespecjalnie interesuje się motoryzacją, ale "coś tam wie". Jaka byłaby Wasza reakcja na wiadomość, że komuś udało się dojechać z Warszawy do Szczecina, albo z Kołobrzegu do Przemyśla?
Nie ma co zakrzywiać rzeczywistości - w Polsce infrastruktura jest lepsza, niż kilka lat temu, ale wciąż jest dramatycznie zacofana. Coś, co nazywamy "hubem" ma z reguły 2-4 ładowarki, przy czym często jakaś nie działa lub zawodzi. Dla porównania - jadąc samochodem elektrycznym przez Niemcy można do woli wybierać pomiędzy różnymi bardzo szybkimi ładowarkami, a w "hubach" jest po 10-20 stacji. Widać różnicę?
Jeśli elektromobilność faktycznie ma być "motoryzacją przyszłości", to infrastruktura nie może dopasowywać się do aktualnych potrzeb, tylko musi je wyprzedzać - i to wyraźnie.
Postawcie teraz przez takim obrazkiem kogoś, kto regularnie podróżuje po kraju samochodem spalinowym. Widząc to od razu zapali mu się lampka bezpieczeństwa.
Z reguły lekka szydera (moim zdaniem w pełni zrozumiała) z takich podróży owocuje odpowiedzią w stylu "wystarczy wcześniej zaplanować, przygotować 2 godziny więcej czasu, dokładnie liczyć czas przejazdu". To brzmi jak podróż w 1920 roku, a nie w 2023. Widziałem wiele wpisów, które twierdzą, że "elektrykiem da się szybciej". Nie wiem jak, bo uwzględniając ładowania nawet tych aut, które ładują się bardzo szybko, zawsze musiałem doliczyć do czasu podróży minimum 2-3 godziny.
Proste ładowanie nie jest takie proste
Ta "mała wojna w internecie" nie może ominąć kwestii ładowania samochodu. Nie chodzi tu jednak o sam dostęp do ładowarek, a o sposób, w jaki są aktywowane.
Uważam, że argument pod tytułem "jeśli sobie nie radzisz z obsługą aplikacji/karty, to nie powinieneś w ogóle jeździć samochodem" za najgorszy, jaki można przytoczyć. A pojawia się on stosunkowo często. Mam 30 lat, uważam się za biegłego w nowych technologiach, a mimo to cały czas irytuję się na myśl o każdym ładowaniu.
Dlaczego? Bo wciąż jest to "tak proste, że aż zbyt skomplikowane". Samo podłączenie wtyczki do samochodu nie rozwiązuje problemu, o ile ładowarka i pojazd nie obsługują usługi plug&charge. Testowałem ją podczas jednej z podróży i niestety musiałem wyjść przyłożyć odpowiednią kartę. Inaczej nic by się nie zadziało, choć stacja była w pełni kompatybilna.
No właśnie: karty, aplikacje, różne rozwiązania, mnogość systemów. To kolejne bezsensowne kłody, które są rozstawiane na drodze do elektromobilności. Nie brakuje systemów, które unifikują płatności (często są oferowane przez samych producentów), ale nie każdy ma do nich dostęp. Dopiero unijne rozporządzenie wymusza wprowadzanie terminali płatniczych, ale nie rozwiązuje problemu różnicy w stawkach za ładowanie.
Tutaj przytoczę swój przykład. Kilka tygodni temu wybrałem się na urlop do Francji i w wypożyczalni dostałem propozycję zamiany samochodu na elektryczny. Miał to być Polestar 2, co było kuszącą propozycją. Choć w miejscu, w które jechałem nie było dużej sieci ładowarek, opcja przetestowania tego samochodu budziła moje zainteresowanie.
Entuzjazm jednak szybko zgasł, gdyż próbowałem rozgryźć operatorów ładowarek w okolicy, w którą się wybrałem. Było ich kilku, każdy z własnym systemem. Nie posiadam własnego elektryka, więc poza bazowym kontem w popularnym w Polsce Greenwayu nie mam żadnych dodatkowych kart.
Bazowe konta w tych francuskich sieciach oznaczały z kolei wyższe stawki za ładowanie. Szybka kalkulacja pokazała, że za przejechanie 1200 kilometrów (zgodnie z planem) zapłaciłbym o 40% więcej, niż za paliwo do Peugeota 208. Wybór był więc oczywisty.
I tak oto trafiamy na ostatni argument, a jest nim wojna o koszty podróżowania
Jak już wcześniej wspomniałem - jeśli mamy dom, własny garaż i fotowoltaikę, to posiadanie elektryka staje się ekonomicznie uzasadnione. Wyjmując ten czynnik z równania, ale dorzucając do niego regularną jazdę po mieście i abonament na ładowarki, również możemy osiągnąć względnie rozsądny rachunek.
Prawda jest taka, że wybierając samochód elektryczny, musimy zdecydować się na jakiś pakiet subskrypcyjny. Oznacza to stały koszt miesięczny, ale też niższe stawki na ładowarkach. Kiedy więc widzę kierowców takich pojazdów, którzy mówią "ale ja mam tanio", to niech powiedzą, że mają tanio, bo płacą miesięcznie za te niższe ceny. To coś, co dla wielu osób, które nie korzystają z pojazdów na prąd jest całkowicie obce.
Można mieć rabaty flotowe na stacjach paliw, ale zasada jest prosta - płacisz tyle, ile widzisz na totemie. I nie ma tutaj pakietów, opcji i subskrypcji, które by tę cenę zmieniły. Mowa więc o zupełnie innym punkcie odniesienia, budzącym wiele nieporozumień.
Właściciele samochodów spalinowych kochają z kolei informacje pokroju "instytut danych z (sami wiecie skąd)"
Tak jak wspomniałem - nikt tutaj nie jest bez winy. Po stronie właścicieli samochodów spalinowych zwykle mamy festiwal stwierdzeń pokroju "znajomy/wujek/ktoś mi powiedział, że...", a do tego można dodać wszystkie informacje powielane w sieci. I święte tutaj nie są także serwisy motoryzacyjne, które często to rozdmuchują do granic możliwości.
Dobrym przykładem jest kwestia pożarów samochodów na prąd. Czy się zdarzają? Owszem. Czy bywają trudne do ugaszenia? Tak. Czy jest to norma? Nie. Wystarczy poświęcić więcej niż dwie minuty na zbadanie tematu, aby zobaczyć, że liczba pożarów pojazdów elektrycznych jest niewielka. Po prostu mówi się o nich głośno i wszędzie.
Niestety, niektórzy uwielbiają przytaczać ten argument, a to z kolei tylko podjudza właścicieli elektryków. Każdy wpis o pożarze pojazdu na prąd jest niczym paliwo, którym zasila się ta "mała wojna w internecie". Szkoda tylko, że za każdym razem kończymy na dyskusji na poziomie rynsztoku.
Tak długo, jak język pogardy i marketingowy bełkot będą szły w ramię w ramię, wiele osób będzie nastawionych negatywnie do samochodów elektrycznych
To nie jest rozwiązanie idealne. Wciąż mamy tutaj ogrom kompromisów, które trzeba przyjąć. I nikt nie powinien się ich wstydzić. Trzeba mówić, że samochód elektryczny po kilku latach może wymagać wymiany akumulatora. Trzeba podkreślać, że zasięg spadnie przy niskich temperaturach. Nie można pomijać faktu, że infrastruktura bywa zawodna i trzeba myśleć o alternatywach.
Czy ja wybrałbym w tej chwili samochód elektryczny? Tak - ale tylko do użytku w mieście i w jego okolicach. Przez moje ręce przewinęły się niemal wszystkie dostępne na rynku samochody na prąd, a za ich kierownicą pokonałem ogrom kilometrów. I wiem, że regularnie pokonując dużą liczbę kilometrów po Polsce i nie tylko, byłbym regularnie sfrustrowany, zmęczony i zirytowany. Nie widziałbym w tym przygody i przełomu, a dostrzegał kolejny problem na głowie.
Technologie zmieniają się też z roku na rok. Zasięg nowych samochodów jeszcze kilka lat temu był niemal nieosiągalny, o prędkości ładowania nie wspominając. Jeśli więc faktycznie najbliższe 3-4 lata przyniosą rewolucję, to dopiero wtedy będziemy mogli mówić o łatwym upowszechnieniu elektromobilności. Nikt nie będzie chciał rezygnować z komfortu, który oferuje mu obecna motoryzacja. Ale ten komfort musi być też w akceptowalnej cenie.
Wniosek jest krótki. Jeśli Ci, którzy już zaprzyjaźnili się z elektromobilnością będą mówić do innych w sposób, który ich odrzuca, to nigdy nie wspomogą rozwoju motoryzacji na prąd. A Ci, którzy wciąż elektromobilności nie poznali muszą patrzeć na uczciwe dane, a nie "wnioski z internetu" i z niesprawdzonych źródeł. Inaczej ta mała wojna będzie dalej trwać - i nie przyniesie niczego dobrego.