5 typów kierowców, których nienawidzę z całego serca
Pewnych kierowców po prostu nienawidzę - oczywiście ze względu na ich styl jazdy. Wybrałem pięć "kategorii", do których można przypisać takie osoby.
Czasami naprawdę mam wrażenie, że niektórym, poza mandatami, powinno się dokładać obowiązek robienia badań psychologicznych. Ilość agresji i niebezpiecznego zachowania pojawiającego się na drogach jest niestety niezmiennie abstrakcyjna. Nie brakuje też kierowców, dla których prowadzenie samochodu to czarna magia, co często kończy się powodowaniem przez nich bardzo nieprzyjemnych sytuacji. Oto "topowa piątka" moich ulubionych wybryków.
Nienawidzę kierowców romansujących z moim tylnym zderzakiem
Nie jestem tutaj bez winy. Wiele wiele lat temu sam potrafiłem "wkleić się" na zderzak poprzedzającego mnie samochodu. Ale to było głupie, żałosne i dziecinne. Odstęp to świętość. Im więcej podróżuje samochodem, zwłaszcza poza granicami Polski, tym bardziej zwracam na to uwagę. Mam dzięki temu dodatkowe metry na podjęcie reakcji i ewentualną "ucieczkę". Bezpieczniej? Zdecydowanie.
Szkoda tylko, że utrzymywanie dystansu jest wciąż tak rzadkim zachowaniem. Co z tego, że ja "trzymam się" w odpowiedniej odległości od poprzedzającego auta, skoro następny kierowca tak chętnie podjeżdża pod tył mojego auta? Albo jeszcze gorsza jest sytuacja, kiedy jestem poganiany światłami lub klaksonem, bo nie dojeżdżam blisko poprzedzającego auta. A gdy lewy pas porusza się z prędkością 130-140 km/ to i tak wiele nie zdziałam.
Przy trzymaniu dystansu irytuje mnie też typowo polska przypadłość szybkiego wyprzedzania prawym pasem, tak aby wkleić się w lukę, którą utrzymuję z przodu. Auto X wpada w nią z wysoką prędkością, po czym musi ostro hamować, aby się tam zmieścić. Brawa dla takich kierowców, właśnie przesunęli się o jedno auto i oszczędzili 0,000000001 sekundy w czasie swojej podróży.
Zdjęcie: Cpl. Brianna Turner (CC-SA 4.0)
Nienawidzę też kierowców, którzy nie szanują normalnego tempa na autostradzie
Święty nie jestem i od czasu do czasu jadę z prędkością nieco powyżej limitu obowiązującego w Polsce. Przyjmijmy, że jest to 150 km/h, czyli +10 km/h. W takim oto tempie mijam kolumnę ciężarówek, szczelnie wypełniającą prawy pas.
Wtem, pojawia się nasz bohater-rakieta. Wystrzeliwuje niczym z procy, przykleja się do zderzaka (czyli staje się też bohaterem pierwszego punktu) i serwuje nam ostrzał ze świateł drogowych, co najmniej jakby leciał TIE-Fighterem prosto w chmurę rebelianckich X-Wingów.
No dobra, a co ja mam zrobić? Dać po heblach i wkleić się między ciężarówki jadące 90 km/h? Wcisnąć gaz w podłogę, rozpędzić się do prędkości sięgającej 200 km/h, aby tylko dojechać do pierwszej dłuższej luki pomiędzy autami na prawym pasie?
No więc sunę tak sobie te 150 km/h, licząc na to, że znajdę otwór o wymiarach wlotu do Gwiazdy Śmierci. Może nie będę musiał hamować w taki sposób, że tarcze i klocki połączą się w jedną idealną masę.
Absolutnie nie znoszę królów lewego pasa
Paradoksalnie takich kierowców dużo częściej widuję poza granicami Polski. To akurat jedna ze zmian, którą widać w zachowaniu osób jeżdżących autostradami i drogami szybkiego ruchu w Polsce. Lewy pas służy do wyprzedzania. Jeśli więc prawy jest wolny, to podążamy nim z dowolnie wybraną prędkością.
Królami lewego pasa są natomiast Włosi. Uwielbiam ten kraj, spędzam tutaj dużo czasu, nawet ogarnąłem o co chodzi kierowcom w miastach, gdy jeżdżąc w absolutnie niezorganizowany sposób. Autostrady to jednak osobna liga. Wyobraźcie sobie taką sytuację - odcinek Bolonia-Modena lub Bolonia-Padwa. To w zasadzie bardzo długie proste, liczące po kilkadziesiąt kilometrów bez żadnego łuku. Do tego pomiędzy Bolonią a Modeną mamy trzy, a miejscami nawet cztery pasy w jedną stronę. I co?
Pustka, a na lewym pasie zawsze znajdzie się ancymon, który toczy się 110 km/h. I najczęściej w momencie, w którym do niego dojeżdżasz, podejmuje bliżej nieskoordynowaną decyzję. Albo przyspiesza jak zły, albo zjeżdża tylko po to, aby gonić Cię prawym pasem.
W Polsce zdarza się to rzadziej, ale niestety nie jest czymś niespotykanym. To popularny widok na trasie S8 lub Autostradzie A2 (nazywanej powszechnie Auto-Stopem A2, gdyż głównie się tam stoi). No cóż...
Irytują mnie kierowcy, którzy nie rozumieją idei kierunkowskazów.
Przesuwany dźwigienkę w dół - skręcamy w lewo. Podnosimy do góry - skręcamy w prawo. Proste, nieprawdaż?
Otóż okazuje się, że niekoniecznie. Brak używania kierunkowskazów to jednak zjawisko występujące głównie poza dużymi miastami - tak przynajmniej wynika z moich obserwacji. Na przykład jedziemy boczną drogą, gdzieś pomiędzy teoretycznym "Pipidówkiem Górnym i Dolnym". Przed nami jedzie samochód X, który nagle hamuje. Zwalnia, zatrzymuje się? Nie, skręca w bramę lub w jakąś mniejszą drogę.
Absolutnie najgorszą grupą jest jednak ta, w której znajdują się kierowcy "odwracający" kierunkowskazy. Ktoś się toczy, bo chce na przykład zaparkować po prawej stronie drogi. Kierunkowskaz mruga więc po prawej stronie. Wtem, niczym manna z nieba objawia się jedno piękne wolne miejsce po lewej stronie ulicy. Kierunkowskaz w prawo pozostaje więc włączony, a auto dumnie zaczyna skręcać w lewo. Dzwon gwarantowany.
I na koniec najgorsza grupa kierowców - furiaci
Tacy, dla których ulica wielka mapa z gry Need For Speed. Tacy, dla których przepisy ruchu drogowego w ogóle nie istnieją. Wiele jestem w stanie wybaczyć, ale akcje pokroju skręcania w lewo z pasa do skrętu w prawo, lub wyprzedzenie na linii ciągłej, bez widoczności, wciskając się na żyletki, to rzeczy, których nie jestem w stanie zaakceptować. I szczerze mówiąc nie rozumiem po co ktoś tak jeździ.
Aby urwać kilka minut z ogólnego czasu przejazdu? A może dla adrenaliny? Nie wiem, ale to męczy. Stresuje. Sprawia, że po takiej podróży mózg jest spuchnięty niczym przegrzana bateria. I to wszystko dla kilku minut?
A Wy jakich kierowców najbardziej nie lubicie? Dzielcie się śmiało swoimi przemyśleniami w komentarzach.