Ładowanie samochodu elektrycznego to wybitnie irytująca rzecz [FELIETON]

Gdy kończy Ci się paliwo, to po prostu jedziesz na stację i tankujesz. Ładowanie samochodu elektrycznego teoretycznie też jest proste, ale...

Elektromobilność nie jest już czymś nowym i obcym. W Polsce mamy coraz więcej samochodów na prąd, a kolejne ustawy wręcz zaczynają nas spychać do przesiadki do aut zasilanych z gniazdka. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden kluczowy temat: ładowanie samochodu elektrycznego wciąż jest utrapieniem.

Ładowanie samochodu elektrycznego

I nie chodzi tu nawet o dostępność ładowarek

W Polsce wciąż mamy bardzo mało stacji, na których można byłoby wygodnie naładować auto. Pokonanie dłuższej trasy, nawet głównymi drogami, wymaga niekiedy wygibasów w postaci zjazdu do okolicznych miejscowości. I tak na przykład podróż z Warszawy do Wrocławia wymaga zaliczenia Łodzi, bowiem mamy tam sensowną i szybką ładowarkę. Potem nieco dalej jest kolejna, ale... no tak, diabli wiedzą, czy dojedziecie.

Czasami gdy obserwuję poczynania moich znajomych z innych redakcji, rzucających się w wir długich wypraw elektrykami, zastanawiam się czy są szaleni czy po prostu ambitni. W przypadku długich dystansów jestem leniwy i niespecjalnie uśmiecha mi się zabawa w poszukiwanie działającego gniazdka gdzieś na trasie. Co więcej, bardzo nie lubię jeździć ze świadomością, że do upragnionej ładowarki dojadę na resztkach prądu.

Jednak nie o tym mowa - temat tak zwanego "range anxiety", czyli strachu przed ograniczonymi możliwościami auta elektrycznego, to rzecz wymagająca starannej analizy i dokładnego rozwinięcia. Dzisiaj skupiam się na czymś innym, czyli problemie związanym z mnogością różnych operatorów ładowarek.

Ładowanie samochodu elektrycznego

Z autem spalinowym temat jest prosty

Kończy Ci się paliwo? Wystarczy znaleźć najbliższą stację, otworzyć wlew, wsadzić rurkę pistoletu i napełnić zbiornik życiodajnym paliwem. Wszystko to zajmuje od 3 do 5 minut, o ile oczywiście pół stacji nie zamierza właśnie kupić hot-doga i kawy.

W przypadku tankowania nikogo nie interesuje Twój samochód. Pistolet zawsze pasuje, niezależnie od Twojej lokalizacji. Syberia, Bliski Wschód, USA, Ameryka Południowa czy nawet Afryka - wszędzie masz dokładnie ten sam format.

Ładowanie samochodu elektrycznego jest nieco bardziej skomplikowane

Po wielu latach większość producentów wreszcie się dogadała i zaczęła korzystać z jednego formatu gniazd. Przynajmniej w Europie, gdyż w USA i Japonii wciąż mamy do wyboru inne końcówki.

O Tesli nie wspominam - fajnie, że wybudowali wielką sieć Superchargerów, które obsługują wyłącznie auta tej marki. To tak jakby Mercedes postawił sobie własną sieć stacji benzynowych z kwadratowym pistoletem, do tego jeszcze posiadającym czytnik auta. Niech każdy widzi, żeś dziany i możesz lać do baku na dedykowanej stacji.

No dobrze, mamy więc elektryczne auto z końcówką Type 2/CCS. Zasięgu mało, więc czas się podładować. Korzystając przykładowo z aplikacji Plugshare możemy wyszukać najbliższą ładowarkę, do tego sprawdzając, czy potencjalnie jest wolna. Użytkownicy aut elektrycznych to specyficzny gatunek kierowców, chwalący się każdym ładowaniem. W tym przypadku bardzo się to przydaje.

A więc dojeżdżamy. Ładowarka jak ładowarka - teoretycznie wszystko jest proste. Podłączenie samochodu zajmuje raptem kilka sekund. Otwieramy pokrywę gniazda, wyciągamy z ładowarki odpowiedni kabel (lub wpinamy nasz, jeżeli ładowarka nie posiada własnego) i gotowe. Przynajmniej w praktyce, bowiem w tym miejscu zaczynają się prawdziwe schody.

Dziesiątki operatorów, setki pomysłów

To nie jest tak, że ładowanie się zacznie, a po "zatankowaniu" baterii idziesz do kasy i rozliczasz się za pobór energii. Nic z tych rzeczy.

Ładowanie samochodu elektrycznego to tak naprawdę droga przez mękę. Operatorów ładowarek jest naprawdę wielu. Tauron, Greenway, teraz także Innogy z Nexity, IONITY, LOTOS, Orlen... można tak wymieniać bez końca. Każdy z tych operatorów ma swoją własną koncepcję na temat ładowania.

Ładowanie samochodu elektrycznego

W większości firm trzeba mieć założone specjalne konto (zakładane przez internet), pod które podpinamy naszą kartę płatniczą. Następnie w zależności od usługi ładowanie inicjujemy z poziomu dedykowanej aplikacji lub za pomocą przesyłanej drogą pocztową karty RFID. Czasami zastanawiam się, czy niektórzy nie mają specjalnych portfeli na całą paczkę tych plastików uruchamiających odpowiednie ładowarki.

Inne firmy robią jeszcze inaczej, tak jak np. Tauron. Konto także jest obowiązkowe, ale musisz przed ładowaniem podać przewidywany pobór energii. Firma od razu pobiera Ci z konta odpowiednią kwotę. Jeśli kolokwialnie mówiąc załadujesz do baterii mniej prądu, to nadpłata zostanie zwrócona na konto. Jeśli jednak ładowanie było niedoszacowane, to zostanie wstrzymane w odpowiednim momencie. Ot, bądź mądry i ładuj auta.

Orlen i LOTOS nie pobierają jeszcze opłat. Ma się to jednak zmienić w najbliższych miesiącach - wtedy też poznamy ich rozwiązanie dotyczące rozliczeń.

Czy to naprawdę nie może być proste?

Ja chciałbym, aby ładowarki działały tak jak zautomatyzowane dystrybutory. Podpinasz, ładujesz, po zakończonym ładowaniu przykładasz zwykłą kartę płatniczą do terminala (lub ją wprowadzasz), pin, zielony i żegnasz się z prądowym źródełkiem.

Rozumiem na czym polega problem tak oczywistego rozwiązania. Ładowanie trwa. To nie jest 5 minut z szybkim zaliczeniem toalety i hot-doga. Nawet przy szybkim ładowaniu DC uzupełnienie baterii trwa od 30 do ponad godziny. Jeśli więc ktoś pójdzie sobie pozwiedzać okoliczne pola, lub stwierdzi, że ma ochotę obejrzeć lokalną architekturę i przy okazji przegapi moment zakończenia ładowania, to zablokuje na dłużej stację. Z drugiej strony i tak jest to częsta przypadłość. A to ktoś odepnie Ci kabel (bo "bardziej" potrzebuje), a to ładowanie się skończyło, a kierowcy nie widać. Wtedy też zaczynają się kombinacje w postaci przeciągania kabla przez chodnik, okna, drzewa czy krzaki lub ustawianie auta w figurze na "kwitnący kwiat lotosu", tak aby można było wyciągnąć choć trochę prądu z życiodajnego źródełka.

Najlepiej mają Ci, którzy mogą ładować się w domu

Czyli jeśli jeździsz autem elektrycznym głównie po mieście i masz własny garaż. Wtedy problem "tankowania" auta w zasadzie nie istnieje. W bloku już to nie przejdzie.

Nawet u mnie, w nowym budownictwie z 2016 roku, u sprawdzonego dewelopera, na pograniczu centrum Warszawy, nie ma możliwości ładowania samochodu.

I nie chodzi tutaj o zużywanie "wspólnego" prądu, bo już były opcje z dodatkowym licznikiem. Chodzi po prostu o to, że instalacja w budynku nie jest przygotowana na takie obciążenie. Jedno auto nie zrobi różnicy, ale gdyby było ich kilka lub kilkanaście, to temat wyglądałby zupełnie inaczej.

Kiedy jednak przyjdzie nam używać takie auta w trasie... Nie, nie wyobrażam sobie tego. Często pokonuje długie dystanse, z regularnymi trasami do Włoch. Jeśli miałbym zaliczać godzinny postój co 300-400 kilometrów, do tego licząc na to, że ładowarka będzie działała i nikt jej nie zajmie lub zastawi, to musiałbym przygotować na podróż 3 dni. Tak, można samolotem, ale przecież ekolodzy krzyczą, że to też nie jest eko.

Wszystko wskazuje więc na to, że w tej sytuacji najlepiej jest siedzieć pod kołdrą w swoim własnym łóżku, bo tak źle i tak niedobrze.