Lotus Westfield to analogowa radość w najlepszym wydaniu. Sprawdziłem go na drogach Toskanii
Zero wspomagaczy, zero wyposażenia, 120 KM, napęd na tylną oś i raptem nieco ponad 500 kg masy. Lotus Westfield może i jest repliką oryginalnego modelu "Seven", ale w niczym nie ustępuje pierwowzorowi. W końcu tutaj chodzi przede wszystkim o emocje.
Końcówka lutego w Polsce z reguły oznacza dość niskie temperatury i fatalną pogodę. We Włoszech jest wtedy już zupełnie inaczej. Wiosna zaczyna przebijać się przez warstwę chłodu, a świecące całymi dniami słońce budzi do życia uśpioną przyrodę. Taka aura sprzyja też kierowcom, którzy to wybudzają z zimowego snu swoje maszyny. W takich oto okolicznościach miałem okazję eksplorować drogi Toskanii dość unikalnym autem. To Lotus Westfield, czyli replika kultowego modelu Seven.
Lotus Westfield, czyli "czym jest replika"?
To doskonałe pytanie. Wiele firm wytwarza mniej lub bardziej udane kitcary, nawiązujące w swojej formie do oryginalnego Lotusa Seven. Oczywiście najwierniejsze oryginałowi są dzieła firmy Caterham, posiadającej prawa do pierwowzoru. Nie oznacza to jednak, że inni też nie potrafią przyłożyć się do swojej roboty.
Jak wiadomo takich ekspertów najlepiej szukać na wyspach. Wielka Brytania wciąż kocha te Lotusy, a ich mnogość pozwala przebierać w różnych producentach i serwisach tych maszyn. Westfield jest właśnie jedną z takich manufaktur.
Ta firma od lat specjalizuje się w tworzeniu naprawdę udanych replik (i nie tylko), a "Sevena" mają prześwietlonego pod każdym kątem. Auto, którym jeździłem, to właśnie jeden z ich produktów. Przyznam szczerze, że gdyby nie wygląd tylnych świateł, to nie domyśliłbym się, że nie mam do czynienia z oryginałem. Dzieło Westfielda zdradza też dyskretna plakietka na siatce osłaniającej wlot powietrza z przodu.
Co oferuje takie auto? Fotele, kierownice i nieskończone pokłady emocji. Ten egzemplarz to jeden ze starszych produktów Westfielda, wykorzystujący 2-litrową jednostkę Zetec (przerobioną na gaźnikowca) Forda i 5-biegową skrzynię manualną ze Sierry. Tylny dyferencjał to z kolei sportowa konstrukcja ze szperą. Czego więcej chcieć?
Lotus Westfield wymaga jednego - stalowych nerwów
Przyznam szczerze, że był to mój pierwszy kontakt z tego typu maszyną. Jak zapewne się domyślacie nie wiedziałem czego się spodziewać. Początkowo oczekiwałem walki z kierownicą i nerwowego poszukiwania przyczepności na dość śliskim i chłodnym asfalcie. Bałem się też braku jakichkowiek wspomagaczy, w tym wspomagania układu hamulcowego. Nie da się ukryć, że nowoczesna motoryzacja mocno nas pod tym kątem rozpieszcza.
Kiedy więc wyjechałem na kręte drogi w okolicach Pizy przeżyłem szok. Ta maszyna nie tylko ma ogromne pokłady przyczepności, ale także prowadzi się z niezwykłą lekkością i gracją. Kluczem do sukcesu są właściwe nastawy zawieszenia - to wielokrotnie podkreślił właściciel tej maszyny. Wystarczy oddać to auto w ręce złego mechanika, aby z przyjemnego i zwinnego sportowca zamieniło się w cichego zabójcę.
Bardzo szybko polubiłem się z surowym układem kierowniczym i ciężko pracującymi hamulcami. Dzięki nim czujemy fantastyczną jedność z maszyną. Do tego całe nadwozie przekazuje tyle informacji, że auto dosłownie czujemy naszymi "czterema literami" - i to nie jest przesada. Każdy zapęd tylnej osi kierujący ją w stronę poślizgu poczujecie najpierw na siedzisku.
Dzięki temu między kolejnymi zakrętami coraz chętniej dociskałem gaz do podłogi, nie odpuszczając go w głębokich łukach. Auto dosłownie jedzie jak po szynach lub zamiata tyłkiem w cudowny sposób. To jest coś, czego nie uświadczycie w żadnym innym samochodzie.
Jak w bolidzie
A wszystko to potęguje pozycja za kierownicą i sama kabina. Aby zająć miejsce w fotelu kierowcy trzeba zdjąć "ster", gdyż inaczej nie wślizgniecie się w "wanienkę" zakończoną pedałami. Drzwi tutaj nie uświadczycie - wystarczy przeskoczyć przez wąską ściankę, aby później z gracją opaść w kubełkowy fotel. W nim doskonale trzymają czteropunktowe pasy bezpieczeństwa - to obowiązkowy element w takim aucie.
Stacyjka ukryta się gdzieś głęboko pod kierownicą, po lewej stronie. Szybki ruch lewą ręką budzi do życia gaźnikową jednostkę Forda. Ta w tym samochodzie wymaga odrobiny pracy - gaźniki są źle ustawione, podobnie jak zapłon. W efekcie auto serwuje dość specyficzną ścieżkę dźwiękową, a przy odpuszczeniu gazu potrafi zaserwować ostrą salwę z wydechu, idącego tuż za prawą burtą. I choć pod maską z laminatu są raptem 4 cylindry, to jednak ich brzmienie sugeruje znacznie większy silnik.
Przed moimi oczami są tylko najważniejsze zegary - prędkościomierz, obrotomierz, wskaźnik temperatury cieczy chłodzącej, poziom paliwa i ciśnienie oleju. Do tego kilka przycisków - odpowiadających za światła i dodatkowy wentylator jednostki napędowej. Kierunkowskazy oraz wycieraczki włącza się dwoma przełącznikami, które są niczym nie opisane. Regularnie więc zapominałem o używaniu "migaczy" na skrzyżowaniach, aczkolwiek Włochom ewidentnie to nie przeszkadzało. I tak cieszyli się na widok takiej maszyny w końcówce lutego, podnosząc regularnie "kciuki w górę".
Krótka przejażdżka Lotusem Westfieldem sprawiła, że zapragnąłem takiego auta
Wiedziałem, że może to być coś naprawdę emocjonującego, ale nie oczekiwałem aż tak abstrakcyjnych wrażeń. Tymczasem te 120 KM dało mi więcej radości niż niejeden nowy supersamochód. Surowość i autentyczność tej maszyny to jej największa zaleta, a brak kabiny łączy nas ze wszystkimi dźwiękami, które dobiegają dosłownie zewsząd.
Co gorsza to chyba ostatni dzwonek na zakup takiej maszyny. Patrząc na to, co dzieje się "za oknem" w Europie możemy być pewni, że głośne i bezsensowne w oczach regulatorów maszyny będą "na cenzurowanym".
A takiego kitcara od Westfielda dostaniecie za około 120 000 zł - czyli w cenie nowego bazowego Caterhama 170S. Różnica jest taka, że Caterham ma jednostkę 660 cm3 z turbodoładowaniem (z Suzuki), a Lotus Westfield korzysta z 2-litrowego fordowskiego Zeteca, produkującego 150 KM. Wybór należy więc do Was.