O mamo, jak to jedzie! Mazda RX-7 FD zrobiła mi wirnik z mózgu
Gdybym miał worek pieniędzy, to zapewne nie pobiegłbym po nowe Ferrari czy Lamborghini. Zdecydowanie chętniej kupiłbym kilkadziesiąt starszych aut. Z duszą, charakterem i niepowtarzalnym klimacie. Teraz wiem też, że pośród nich musiałaby być Mazda RX-7 FD.
Każdy miał swoje plakaty z samochodami. Jedni wieszali Ferrari F40, inni ślinili się do Diablo. W kwestii supersamochodów zawsze byłem nieco skrzywiony, gdyż Ferrari wiszące na mojej ścianie nie mogło być czerwone (bo ile można) a Lamborghini jakoś mnie nie kręciło. Za to na widok McLarena F1, nawet na marnej reprodukcji zdjęcia w gazecie, ekscytowałem się jak opętany. Na liście aut, które wtedy pobudzały wyobraźnię, nie zabrakło też kilku innych pozycji, nieco bardziej przyziemnych. Wśród nich przykładowo zawsze była Mazda MX-5, którą wiele wiele lat później sobie sprawiłem. Mazda RX-7.
A Mazda RX-7? Zawsze była gdzieś w gazetach, zawsze imponowała pojawiając się w filmach (Tokyo Drift!), ale nigdy nie była "na tapecie". Wiedziałem jednak, że gdy kiedykolwiek trafi się okazja, aby poznać ten samochód z bliska, to wepchnę się przed kolejkę i szybko nie oddam kluczyków.
I wreszcie trafiła się taka okazja
Augsburg, Niemcy. Miasto trochę nijakie, trochę dziwne i - na pewno - nie chwytające za serce. Co ma wspólnego z Mazdą? Otóż całkiem sporo. Jakoś tak wyszło, że właśnie tutaj od lat funkcjonuje pan Walter Frey, właściciel lokalnej sieci sprzedaży samochodów z Hiroszimy. Jest to też osoba, która ma niesamowicie dużą kolekcję. Jest w niej ponad 150 samochodów, czyli nawet więcej niż w muzeum Mazdy właśnie w Japonii. Brzmi imponująco?
Nikogo nie powinno więc dziwić, że Mazda właśnie tutaj nas przywiozła. Kilka aut udostępnił Herr Frey, kilka przywieziono z Wielkiej Brytanii, gdzie lokalny importer również ma swoją małą kolekcję. Wśród nich była właśnie ona - Mazda RX-7 FD z numerem rejestracyjnym MAZ 3580, rocznik 1994.
To nie jest jeden z tych muzealnych okazów, wyciąganych z magazynu lub budynku raz na jakiś czas. Ponad 96 000 mil przebiegu (około 155 000 km) wykręciła na najróżniejszych imprezach, często katowana przez dziennikarzy. I nie inaczej było w tym przypadku.
Mamma mia!
Taki okrzyk, zapewne z dołączonym pewnym przekleństwem musiał wybrzmieć w fotelu, w którym usiadłem dzień później. Włosi nie ogarnęli jazdy samochodem z kierownicą po prawej stronie i wnieśli odrobinę destrukcji. Na przykład w RX-7 stłuczono lewe lusterko. Na szczęście tafla została na miejscu, tak więc jakakolwiek widoczność została zachowana. Dużo gorzej spotkanie z nadjeżdżającym z przeciwka autem zniosło lusterko w MX-5 NB.
Nie ukrywam, że było to moje pierwsze spotkanie z samochodem z kierownicą po prawej stronie w ruchu prawostronnym. Teoretycznie wszystko powinno pójść gładko, wszak jedyną różnicą jest machanie lewą ręką.
Nic bardziej mylnego. Podmieniono miejscami także dźwignię kierunkowskazów i wycieraczek. Bardzo optymistycznie nastawiony opiekun auta z zespołu Mazdy radosnym tonem zwrócił mi tylko uwagę na tę różnicę i pożyczył "szerokiej drogi".
Szyty na miarę
Pozycja za kierownicą w Maździe RX-7 FD jest o niebo lepsza, niż w znanych mi MX-5 z podobnego okresu. W obydwu autach nie ma regulacji kolumny kierowniczej, co wymusza przyjęcie bardzo specyficznej pozycji. Wystarczy mieć o kilka centymetrów zbyt długi tułów lub nogi, abyście się czuli jak wciśnięci do małej klatki. Z tego powodu chociażby nie udało mi się przejechać słynną Cosmo. Moje kolana sterczały w tym aucie gdzieś ponad kierownicę, a prawa stopa ledwo przesuwała się z wąskiego pedału hamulca, a jeszcze węższy pedał gazu.
Po przekręceniu stacyjki wita nas charakterystyczne jęknięcie silnika Wankla. Kultowa jednostka 13B-REW serwuje bardzo specyficzny zestaw dźwięków. Z przedniej części auta dobiega do nas specyficzne wycie, zaś wydech zamienia je w rasowy warkot, przełamywany niekiedy strzałami pojawiającymi się przy szybkim ujęciu gazu.
Jedynka, sprzęgło, jadę. Nie potrzeba tutaj żadnego wybitnego szkolenia czy też powolnego zapoznawania się z samochodem. Mechanika pracy poszczególnych elementów, od pedałów, przez skrzynię biegów i aż po układ kierowniczy sprawia, że "aktualizacja sterowników" w naszym ciele odbywa się w kilka sekund. Potem zostaje się cieszyć jazdą.
O ile oczywiście ogarniacie temat i nie wyjeżdżacie z parkingu włączając wycieraczki i spryskiwacze, chcąc zasygnalizować innym Wasz manewr.
Bawarskie landszafty, Mazda RX-7 i gorące precle
Sam Augsburg może i nie jest najpiękniejszym miastem, ale jego okolice urzekają zróżnicowanym krajobrazem i - przede wszystkim - cudownymi drogami. Kręte i gładkie jak stół odcinki wręcz proszą się o pokonywanie ich ciekawymi autami.
Mazda RX-7 ma w sobie coś tak dziwnego, że rozkochuje powoli, ale konsekwentnie. Najpierw, niczym ostatni łoś, turlałem się jak emeryt, zmieniając biegi gdzieś przy 4 000 obrotów. Dopiero po 5 kilometrach, kiedy już przyzwyczaiłem się do patrzenia na prawą krawędź drogi (aby nie powtórzyć włoskiego wyczynu i nie urwać lusterka), zacząłem powoli wyciskać z auta coraz więcej.
Wtedy też strzeliłem sobie ręką w głowę, wszak to 13B-REW. Te 240 KM (w europejskim wydaniu) generowane przez silnik Wankla wspierany dwoma turbosprężarkami można obudzić dopiero na wysokich obrotach. Kiedy więc wyskoczyłem na nieco bardziej pusty odcinek dałem upust skurczom prawej stropy i wcisnąłem pedał gazu do ziemi.
2,3,5,7,8. Kolejne cyfry były mijane przez wskazówkę obrotomierza w przerażającym wręcz tempie. Plecy zostały wklejone w oparcie fotela, a krajobraz za oknem znikał szybciej niż w przyspieszonym filmie. Nie było w tym wszystkim jednak przerażenia. Pierwszy zakręt ujawnił jak dużo przyczepności oferuje to auto. W kolejny wjechałem więc jeszcze szybciej. W trzecim byłem niemal pewien, że przeholuję i wyjdę z niego efektownym poślizgiem.
Nic z tych rzeczy. Mazda RX-7 jedzie jak wprasowana w asfalt i naprawdę niechętnie zrywa przyczepność. Dopiero przy lekkim szarpnięciu z gracją odkleiła swoją tylną oś, zapewniając iście japońską precyzję kontroli.
Znalazłem sobie swój mały odcinek testowy, który pokonałem chyba kilkanaście razy. Kończył się on tuż przy wjeździe do jednej z miejscowości, gdzie kawałek dalej mały budynek zajmowała lokalna piekarnia. Pomimo później godziny wciąż pracowała, a stojąca za ladą starsza kobieta posyłała mi groźne spojrzenie zza swojego precla, którego jadła przez co najmniej 30 minut.
To jedno z najlepszych aut jakimi jeździłem w życiu
Dla wielu osób najważniejsza jest moc i to unikalne wrażenie, które pojawia się przy piekielnie szybkim prowadzeniu. Inni zaś stawiają na piedestale wygląd supersamochodów. Dla mnie jednak najważniejsze są emocje.
A tych tutaj było więcej niż w Lamborghini Huracan, którym jeździłem dwukrotnie po włoskich drogach. Stara Mazda RX-7 dała mi więcej frajdy niż Mercedes-AMG GT R czy wszelkie najnowsze BMW z literą M w nazwie. Nawet żadne Ferrari nie było tak imponujące jak ten samochód.
Myślę, że tu chodzi o tę prawdziwość i surowy charakter auta. Ostatnio z redaktorem Napierajem wymyśliliśmy określenie "beżowy samochód". Idealnie opisuje ono mniej więcej 95% aktualnej motoryzacji. Nawet najlepsze sportowe auta stają się do siebie podobne przez mnogość elektronicznych wspomagaczy. Cyfryzacja zamienia prawdziwe odczucia z jazdy w generowany przez impulsy elektryczne "force feedback" rodem z kierownic do konsoli. Efekt wow znika więc równie szybko, co się pojawia.
Nie tutaj
Z Mazdy RX-7 wysiadłem po godzinie jazdy może i zgrzany oraz wymęczony (klimatyzacja nie działała, a wysokie temperatury i ostre słońce dawały w kość), ale i szczęśliwy. Te endorfiny krążyły po ciele nie przez 10 minut, a przez resztę dnia. Czasami mam wrażenie, że wciąż gdzieś krążą, bo patrząc na zdjęcia z tego tekstu uśmiecham się od ucha do ucha. I wiem, że kiedyś z chęcią postawię takie auto w garażu. Na pewno wybiorę je szybciej niż nowe Ferrari F8 Tributo czy McLarena 720S*.
*o ile ustrzelę główną wygraną w Eurojackpocie.