Mercedes C300 de to prawdziwe premium, naprawdę, nie ściemniam. Tylko trzeba stracić rozum, żeby go kupić

Imponuje rozwiązaniami technicznymi, pali tak mało, że chyba jest napędzany powietrzem i w ogóle sprawia wrażenie "baby S-klasy". A przy okazji doprowadza do szału swoim fatalnie zmontowanym wnętrzem. A do tego jest tak drogi, że... że nie dziwię się, że nigdy go nie widziałem wcześniej na ulicy. Proszę państwa – oto Mercedes C300 de.

Czy ty też coraz częściej masz wrażenie, że premium w motoryzacji nie znaczy już zbyt wiele? Mowię oczywiście o niemieckich "popularnych markach", których przedstawicielem jest choćby testowany Mercedes C300 de, a nie o samochodach naprawdę egzotycznych.

W każdym razie – być może jestem odrobinę skrzywiony, bo prywatnie jeżdżę Audi, a Audi to tak naprawdę (niestety) tylko trochę dopasione Volkswageny, niemniej jednak gdzieś ten czar zniknął.

Zniknął czar dużych silników, dużego wyboru tychże jednostek, luksusowo wykończonego wnętrza. Do tego wszystkiego dochodzi elektromobilność, przez którą – przykładowo – francuski elektryk może być lepszym wyborem niż konkurent premium.

I nie jest wcale tak, że akurat w tych kwestiach testowany samochód się wyróżnia – pod maską Mercedesa C300 de jest przecież dwulitrowy diesel. A wykończenie wnętrza sprawia, że Gottlieb Daimler przewraca się w grobie.

Mercedes C300 de TEST

To dlaczego uważam, że Mercedes C300 de to prawdziwe premium?

Bardzo premium jest cena tego w gruncie rzeczy niewielkiego autka, że tak rzucę na start. Ale zostawmy złośliwości na boku – do tego jeszcze wrócimy.

Odpowiadając więc na postawione przeze mnie wyżej pytanie – dla mnie premium jest dawanie klientom tego, czego nie daje konkurencja. A takim rozwiązaniem jest połączenie hybrydy plug-in z silnikiem wysokoprężnym, czego próżno szukać w segmencie klasy C… zresztą w ogóle próżno tego szukać u konkurencji.

Dlaczego? To nie tak, że w Stuttgarcie pracują jacyś zmyślniejsi inżynierowie. Po prostu konkurenci doszli do wniosku, że łączenie diesla z hybrydą to głupi pomysł. Bo tak... w zasadzie jest. Silniki wysokoprężne nie lubią być co chwilę gaszone i uruchamiane, czyli jak w hybrydzie.

Silniki wysokoprężne nie lubią też pracować niedogrzane – a w hybrydach często tak jest z powodu jazdy "na prądzie". Słowem – no to nie może się udać. Tyle że Mercedesowi się udaje i to z powodzeniem, ale o tym wszystkim zaraz.

I o ile zdaję sobie sprawę, że to pewnie jeden z powodów dość zaporowej ceny klasy C (bo znowu, to niezbyt wielkie kombi segmentu D), o tyle po tygodniu z tym autem nie jestem w stanie nie być fanem tego rozwiązania.

Moment obrotowy Mercedesa C300 de jest po prostu ogłupiający

Pod maską niby jest tu "tylko" dwulitrowy diesel, który daje 197 koni mechanicznych i 440 Nm momentu obrotowego. Do tego dochodzi jednak silnik elektryczny o mocy 129 KM i momencie obrotowym w wysokości kolejnych 440 Nm.

I ja wiem, że tych wartości nie można po prostu dodać, niemniej jednak moc systemowa tego układu to 313 koni mechanicznych i aż 700 Nm maksymalnego momentu obrotowego.

Efekt? Ten samochód jest absurdalnie elastyczny i żwawy. Przy niskich prędkościach autentycznego kopa daje mu silnik elektryczny. Przy większych prędkościach, tam gdzie 129-konny silnik elektryczny już puchnie, do akcji wchodzi turbodiesel.

Mercedes C300 de przyspiesza zawsze, wszędzie i chyba przy każdej prędkości. Choć przyspieszenie do 100 km/h na godzinę to "tylko" 6,3 sekundy (w teoretycznie rodzinnym kombi), samochód sprawia wrażenie auta sportowego. Naprawdę. Prędkość maksymalna jest ograniczona oczywiście elektronicznie. Wynosi 240 km/h.

Bierze co najlepsze z obu światów

Kolejna miła niespodzianka to zużycie paliwa i energii. Akumulator ma pojemność netto 19,53 kWh i bez większych trudności przejechałem na nim po mieście 80 kilometrów. A w trasie? Dwulitrowy diesel w ogóle nie interesuje się paliwem.

Na ekspresówce wystarczy mu pięć litrów, na autostradzie – sześć z hakiem. Jedyna wada to bezsensownie skomplikowana współpraca z silnikiem elektrycznym. Generalnie: w hybrydach plug-in komputer pokładowy w trasie "gospodaruje" prądem w taki sposób, aby obniżać zużycie paliwa.

Patent stary jak świat, cieszyłem się nim choćby w BMW czy w Range Roverach. Mercedes C300 de też to potrafi, ale… wymusza korzystanie z pokładowej nawigacji. Wtedy komputer pokładowy przelicza sobie całą trasę, sprawdza nachylenie terenu itp – i optymalnie wykorzystuje energię.

Niby sprytne, ale… konkurencja tego aż tak nie komplikuje. A do tego korzystanie z nawigacji pokładowej jest do bani, jak wszyscy wiemy. Skoro już o tym: Apple CarPlay oczywiście działa bezprzewodowo.

Aha – akumulator brutto jest sporo większy, bo ma aż 25,3 kWh. Po co taki zapas? Właśnie dla diesla, żeby zapewnić mu optymalne warunki pracy, nie zmuszać do ciągłego gaszenia i zapalania, żeby praca silnika była płynna i "nieszarpana".

Premium w Mercedesie C300 de jest więcej

Wspomniałem już o osiągach, a nie pochwaliłem jeszcze konstruktorów tego auta za genialne wyciszenie. Przy prędkości autostradowej w tym samochodzie rozmawia się zupełnie swobodnie. Praca silnika wysokoprężnego też nie drażni, choć oczywiście jako kierowca szybko przywykłem do ciszy podczas bezemisyjnej jazdy w mieście.

Bardziej niż wyciszenie imponuje jednak praca zawieszenia. Mercedes C300 de jest nieprawdopodobnie komfortowy. Nieprawdopodobnie, bo w testowanym egzemplarzu na pokładzie NIE było zawieszenia adaptacyjnego. To jest dostępne, ale po tygodniu za kierownicą twierdzę, że… spokojnie można sobie je odpuścić i oszczędzić kilka tysięcy.

C300 de genialnie wybiera nierówności – tak po prostu. Jednocześnie przy prędkościach autostradowych nie zachowuje się "jak Chińczyk". Praca zawieszenia jest wystarczająco sztywna wtedy, żeby utrzymać to wcale nie lekkie auto (prawo 2,2 tony!) na swoim pasie.

Właśnie – "autopilot" w klasie C też jest całkiem premium. Wiadomo, utrzymuje się na swoim pasie i generalnie "sam jedzie". Ale potrafi też zasugerować zmianę pasa – na lewy w celu wyprzedzenia auta przed nami, a po chwili powrót na prawy. I komputer pokładowy proponuje to sam, po czym sam wykonuje te manewry.

Jestem też wielkim fanem wyświetlacza przeziernego na szybie

Generalnie: w większości marek uważam go za zbędny gadżet, ponieważ obraz wyświetla się niewiele ponad kokpitem, więc tak naprawdę – żeby z niego skorzystać, i tak należy przestać patrzeć na drogę.

W C300 de (tak jak w innych Mercedesach) jest lepiej – HUD jest naprawdę przed tobą. To po pierwsze. A po drugie – jest GIGANTYCZNY i aż przypomniał mi nową klasę S, chociaż oczywiście tutaj aż takiej liczby bajerów on nie posiada. Niemniej jednak – można go szeroko konfigurować, a ponadto rewelacyjnie pokazuje wskazania z nawigacji, którą po prostu rysuje na szybie.

Problem? Jeden: znowu trzeba korzystać z nawigacji pokładowej.

Last but not least – matrycowe światła to dwie małe elektrownie. Zapewniają doskonałą widoczność w nocy, a liczba diod jest tak duża, że samochód potrafi wyrysować na drodze dosłownie każdy kształt. Oczywiście to nadal nielegalne, więc Mercedes C300 de nie narysuje ci podczas jazdy znaku stop na drodze, ale przy odpalaniu auta rysuje światłami przed tobą logotyp Mercedesa. Ot, miły bajer.

Nawet ładowanie jest tu super. Akumulator można ładować prądem stałym (opcja za dopłatą) do 55 kW. Co oznacza, że samochód można naładować do pełna dosłownie w trakcie zakupów.

Całkiem miło, prawda?

Nie znaczy to jednak, że mamy do czynienia z autem doskonałym

Oj, nie. Jest tu wiele rzeczy, które mnie po prostu drażnią. Po pierwsze – wnętrze. Tradycyjnie utrzymane w mercedesowskim, barokowym stylu. Milion różnych faktur, kilometry LED-owych listew, podświetlenie ambiente, gigantyczny ekran multimedialny (ergonomia tradycyjnie kuleje) i… ogólny tandetny, plastikowy feeling.

Wszystko jest ładne i robi wrażenie, dopóki tego nie zaczynasz dotykać. Wszystko trzeszczy i po prostu sprawia tanie wrażenie. A gładziki na kierownicy tylko utrudniają życie, a nie ułatwiają obsługę auta.

Barokowy charakter wnętrza przekłada się też na inne problemy. Przykładowo: nie rozumiem, po co tunel środkowy jest tak rozbudowany. Ogranicza miejsce dla kierowcy i pasażera z przodu, a prawdę mówiąc… nie mówimy o dużym aucie.

Mercedes C300 de TEST

Auto rodzinne, ale dla malutkiej rodziny

W Mercedesie C300 de jest po prostu ciasno, a mówimy teoretycznie o rodzinnym kombi. Z tyłu miejsca na kanapie jest po prostu mało. Dwójce dorosłych będzie tam niezbyt przyjemnie, a możliwość korzystania ze środkowego (piątego) miejsca jest czysto teoretyczna.

Niby zawsze z tyłu można posadzić po prostu dwójkę dzieci, więc podroż 2+2 powinna być okej, ale… bagażnik jest niegodny kombi. Generalnie w klasie C jest mały, a jako że to hybryda plug-in, to jest jeszcze gorzej. Podłoga kufra jest wysoko podniesiona, bo gdzieś konstruktorzy musieli upchnąć baterie. Efekt? 360 litrów, czyli po prostu jest mizernie.

Niezrozumiała dla mnie jest również praca… pedału hamulca. Ten działa tak, jakby dosłownie zapadał się w podwoziu. Żeby zahamować, trzeba NAPRAWDĘ głęboko go wcisnąć. A i wtedy ta reakcja wydaje mi się dość ospała. Potrzebowałem przynajmniej kilku zjazdów do domowego garażu, żeby wyczuć samochód na tyle, żeby mi się z góry na hamulcu… nie rozpędzał. A potem nie dobijał podwoziem po zjeździe.

I wreszcie – przez cały tydzień, kiedy jeździłem C300 de, podczas jazdy z okolic bagażnika dobiegał dziwny odgłos. Nie rozumiałem jego pochodzenia ja, poirytowana żona (ten dźwięk jest serio męczący) dopytywała mnie o to co najmniej kilka razy.

Sam jego źródła nie znalazłem, ale po krótkim wizycie w internecie odkryłem, że nie tylko mnie to przeszkadza i nie tylko ja szukałem pochodzenia tego dźwięku. Otóż jest to… tylna kamera. Ta wysuwa się z nadwozia, kiedy zwalniasz, żeby była gotowa do użycia przy biegu wstecznym. A po przyspieszeniu chowa się spowrotem. I tak na okrągło przez cały dzień. Oszaleć idzie.

A teraz największy kłopot.

Ten samochód jest po prostu drogi

Na koniec zostaje kwestia ceny. Wspominałem już wcześniej, że tanio nie jest, ale... to jednak drobna przesada.

Otóż cennik hybrydy plug-in z dieslem startuje od... 304 tysięcy złotych. I niestety, to naprawdę gołe auto, w którym trzeba dopłacić za dosłownie wszystko.

Egzemplarz ze zdjęć kosztuje mniej więcej... 430 tysięcy złotych. To gruba przesada za auto tej wielkości.

Obiektywnie – lepiej chyba po prostu kupić klasę C w dieslu. Cennik startuje od 222 600 zł. Po doposażeniu będzie to jakieś sto tysięcy złotych oszczędności. I jest to kwota, której po prostu nie da się "odrobić" jeżdżąc hybrydą na prąd po mieście. A taki diesel będzie tak samo premium jak ta hybryda. Taka prawda.

Także w jednym zdaniu: jest to świetne auto. Ale jego zakup nie ma żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Ale jeśli pieniądze nie grają roli i masz taką fanaberię... Śmiało.