Podniosłem głowę i zobaczyłem pierwszą gwiazdkę. Prezentem był Rolls-Royce Cullinan
W tle delikatnie przygrywało Electric Light Orchestra, obraz za oknem przesuwał się w ekspresowym tempie, a ja w stanie błogości pokonywałem kolejne kilometry. Co jakiś czas nad moją głową przelatywała spadająca gwiazda. Czy to szczęśliwy omen? Być może. Rolls-Royce Cullinan sprawia, że codzienność staje się piękniejsza. Trzeba zasmakować tego samochodu, aby zrozumieć jego sens.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem na żywo ten samochód, zastanawiałem się nad jego sensem. Z jednej strony monumentalność grilla Panteon zwieńczonego statuetką Spirit of Ecstasy pasowała do tej wielkiej i masywnej linii. Z drugiej strony słowo SUV nigdy nie kojarzyło mi się z takim rodzajem luksusu. Rolls-Royce zawsze był dla mnie synonimem eleganckiej limuzyny, coupe lub kabrioletu, stworzonego dla ludzi o bardzo specyficznym guście. Muszę jednak przyznać, że byłem w ogromnym błędzie. Brytyjczycy tak naprawdę powinni ten samochód nazywać LUV-em - Luxury Utility Vehicle. Rolls-Royce Cullinan łączy bowiem świat luksusu z najwyższej półki z praktycznością, która otwiera drzwi do nowego sposobu użytkowania. I to jest tutaj najbardziej imponujące.
W tygodniu na tylnej kanapie, w weekend za kierownicą. Taki właśnie jest Rolls-Royce Cullinan
Po zajęciu miejsca za kierownicą potrzebowałem kilku chwil, aby „poczuć wymiary” tego auta. Maska, której czubek sygnalizuje wspomniana już statuetka, zdaje się nie mieć końca. Za moimi plecami jest z kolei jeszcze kilka metrów maszyny, którą muszę operować. Początkowo to zadanie zdaje się być ogromnym wyzwaniem, wymagającym szwajcarskiej precyzji i czujności. Nic bardziej mylnego.
Z ciasnego parkingu wyjeżdżam mniej więcej tak, jak ze swojego garażu moim małym Abarthem 595. Tylna skrętna oś sprawia, że mierzący ponad pięć metrów długości kolos „wywija” z lekkością godną włoskiej filigranowej zabawki. Robi to dodatkowo z niezwykłą lekkością, której próżno szukać w jakiejkolwiek innej marce.
Naprawdę ciężko jest opisać to uczucie. Z jednej strony wiecie, że kręcicie kierownicą i doskonale czujecie to, co dzieje się z kołami. Z drugiej zaś robicie to bez wysiłku, jakby niewidzialny szofer wspomagał każdy ruch Waszych rąk.
Po wydostaniu się z uścisku miasta, w którym Rolls-Royce Cullinan nie czuje się dobrze, wypłynąłem na ocean autostrady. To był ten moment, w którym zacząłem rozumieć fenomen tego samochodu. Choć na liczniku pojawiła się wartość 140 km/h, to w kabinie panowała absolutna cisza, niczym w moim mieszkaniu w środku nocy. Za oknem mam ogromny pas zieleni i ogródki działkowe, co odcina mnie od zgiełku stolicy. Tutaj było podobnie, choć krajobraz za oknami przesuwał się zaskakująco szybko.
W materiałach marketingowych Rolls-Royce’a regularnie pada słowo „effortlesly”, które nie ma ładnego i zgrabnego tłumaczenia na język polski. Długo szukałem słowa, które idealnie opisałoby to uczucie, które towarzyszy jeździe Cullinanem. Po 200 kilometrach za kierownicą tylko jedno przyszło mi do głowy - niebiańsko.
Najwspanialszą cechą tego auta jest to, że czujesz się w nim doskonale, niezależnie od tego, które miejsce zajmujesz
W tygodniu możesz być wożony przez swojego szofera. Do Cullinana wsiadasz przez wielkie, otwierane „pod wiatr” drzwi. Robisz to z gracją i elegancją, gdyż auto jest wysokie. Wpadasz w miękką kanapę, która jest jedną z najwygodniejszych, z jakimi miałem do czynienia. Do tego spoglądasz na wnętrze, które jest uszyte na miarę Twoich potrzeb.
Tu nie ma ograniczeń w postaci kilku wariantów kolorystycznych. Każdy odcień, który chodzi Ci po głowie, może pojawić się na dowolnie wybranym elemencie. Może to być klasyczny beż. Możesz postawić na fiolet, szarość lub czerwień. Jeśli chcesz, możesz zdecydować się na odważną zieleń, która pojawiła się w tym egzemplarzu.
Łączysz ją z czym chcesz. Drewno, metal, włókno węglowe - powiedz nazwę, a Rolls-Royce to dla Ciebie zrobi. To jak budowanie idealnego domu, gdzie doświadczony architekt prowadzi Was przez proces tworzenia perfekcyjnej przestrzeni. Tutaj jego rolę przybierają eksperci marki, naprowadzając Cię na właściwy trop. Oni naprawdę wiedzą jak to zrobić.
To wszystko uzupełnia hi-tech dostarczony przez BMW. Fakt, że Rolls-Royce trafił pod skrzydła niemieckiego koncernu, można śmiało nazwać najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się tej brytyjskiej firmie w ciągu ponad 120 lat jej istnienia.
Niemcy przygotowali rozwiązania, które oferują to, co najlepsze. Są doskonałe multimedia, perfekcyjne światła i wspaniałe systemy asystujące, wspomagające nas przy dowodzeniu tą katedrą na kołach. Naprawdę nie sposób o tym zapomnieć, zwłaszcza kolejne kilometry pojawiają się na liczniku tego samochodu.
Limuzyną docierasz do pewnej granicy. Ten samochód może zajechać jeszcze dalej
I to jest w nim najwspanialsze. Gdy w weekend zamieniasz się z kierowcą i zasiadasz za sterami Cullinana, możesz zrobić co chcesz. Wielki bagażnik pomieści wiele rzeczy - od walizek na krótki weekend za miastem, aż po rzeczy przydatne w kurorcie narciarskim. Duży prześwit pozwala na jazdę z daleka od utwardzonych szlaków - po szutrach i w gęstym śniegu. Możesz to robić z najbliższymi, delektując się każdym pokonanym kilometrem.
Wtedy też zaczynasz doceniać to, co jest tutaj pod maską. Dwunastocylindrowy silnik w 2024 roku to już rzadkość. Tylko kilku producentów trzyma się tego wspaniałego przepisu na luksus. Rolls-Royce Cullinan czerpie tutaj z doświadczenia BMW, łącząc aksamitną pracę z niesamowitą mocą.
Pod prawą nogą mamy 600 KM i 900 Nm. To trochę tak, jakbyście mieli pod maską elektrownię atomową, która oferuje maksimum mocy na każde zawołanie. Dociśnięcie gazu do podłogi generuje jedynie lekki szum, a na cyfrowych zegarach, bardzo dystyngowanych i eleganckich, pojawiają się po prostu kolejne liczby.
Bardzo bałem się rezygnacji z klasycznych „cyfrowo-analogowych” wskaźników. Muszę jednak przyznać, że Rolls-Royce jak mało kto dopracował to rozwiązanie i postawił na sprawdzony przepis - czyli na prostotę. Co prawda uwielbiałem obserwować tą klasyczną wskazówkę, która na wskaźniku rezerwy mocy przesuwała się w ekspresowym tempie z liczby 100 na 0 w momencie, w którym wyciskałem sto procent możliwości z V12 z Goodwood. Nie można jednak mieć wszystkiego.
A gdy już dojedziecie do miejsca docelowego, możecie delektować się kieliszkiem ulubionym bąbelków, siedząc na wysuwanych fotelach
Przyznam szczerze, że sam na nich zaległem. Usiadłem sobie na skraju lasu, gdzieś kilkadziesiąt kilometrów za Warszawą. Panowała błoga cisza, a jedynym dźwiękiem, który pojawiał się od czasu do czasu, był szum wiatru. To jest luksus, który ciężko zrozumieć z punktu widzenia klasycznej motoryzacji. Gdy jednak choć raz zaznacie możliwości spróbowania Rolls-Royce’a, to od razu pojmiecie w czym tkwi fenomen tej marki.
Tym, co najbardziej mnie uderzyło, był tutaj przeskok technologiczny. Ostatnim modelem tej marki, z którym spędziłem więcej czasu, był Wraith. To auto wciąż wyprzedza wiele znacznie nowszych konstrukcji. Kiedy jednak wsiadacie do Cullinana czujecie postęp techniki i widzicie, że Rolls-Royce może podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej. Czy ktokolwiek jest w stanie ją przeskoczyć?
Im dłużej się zastanawiam, tym bardziej brakuje mi punktów odniesienia. Śmiem twierdzić, że Rolls-Royce wciąż jest drogowskazem motoryzacyjnego luksusu, a inne marki, nawet te aspirujące jak najwyżej, nie próbują nawet rywalizować z dziełem marki z Goodwood. To raczej inspiracja, ale z zachowaniem stosownego dystansu do „króla”.
W święta nie dyskutujmy o pieniądzach. Rolls-Royce Cullinan ma właściwą metkę
Powiem Wam tylko, że ten samochód kosztuje dokładnie tyle, ile jest warty. I parafrazując stare powiedzenie marki, która nie chwaliła się mocą (twierdziła, że jest ona „wystarczająca”), to dokładnie to samo powiedziałbym o cenie. Jest po prostu optymalna.