Przez samochody elektryczne znowu fascynujemy się podróżowaniem. To smutne
Kilka dni temu buszując po sieci doznałem pewnego olśnienia. Otóż samochody elektryczne sprawiły, że podróże znowu są fascynujące. a podróżujący nimi kierowcy mogą czuć się jak prawdziwi odkrywcy.
Kiedy ostatnio odczuwaliście jakikolwiek dreszczyk emocji na wieść, że musicie gnać na kołach na przykład z Rzeszowa do Gdańska, albo z Warszawy do Rzymu? Może gdyby podróż odbywała się supersamochodem, to faktycznie czulibyście lekkie podniecenie. Ale pokonanie takiego dystansu jest czymś absolutnie zwyczajnym, a dla wielu osób stanowi niemalże rutynę wynikającą z wykonywanej pracy. Tymczasem okazuje się, że nawet krótka międzymiastowa wyprawa może być prawdziwym wyzwaniem. Wystarczy, że do gry wchodzą samochody elektryczne.
Samochody elektryczne sprawiają, że podróże nabierają nowego kolorytu
Nie będę ukrywać, że sam padłem ofiarą tego dziwnego syndromu. Kilka tygodni temu wraz z całą redakcją wybraliśmy się do Berlina. Nie byłoby w tym nic szokującego (ot typowy wyjazd integracyjny), gdyby nie fakt, że pojechaliśmy tam Skodą Enyaq. Wiecie, elektrykiem. A to oznacza tyle wyzwań - szukanie ładowarek, sprawdzanie zasięgu, dobieranie prędkości celem uzyskania niższego zużycia energii. Tyle zmiennych, które trzeba włączyć w równanie, aby przejechać nieco ponad 600 km. Fascynujące!
Widzę, że udziela się to też wielu osobom. Regularnie widuję publikacje tyczące się dłuższych podróży samochodami elektrycznymi. Na przykład wycieczka z Warszawy do Gdańska zasługuje na stosowny wpis. Jeszcze ciekawiej robi się w momencie, gdy tych kilometrów będzie więcej, a auto ma dojechać do Włoch, Francji czy Hiszpanii. Wtedy w grę wchodzą nawet sponsorzy i patroni medialni, wspierający takie wyprawy.
Ale zaraz, jakie wyprawy?
Przecież mówimy cały czas o podróży autostradami lub innymi lokalnymi drogami. To coś, co funkcjonuje na porządku dziennym mniej więcej od 100 lat, nawet nieco dłużej. Już wtedy śmiałkowie objeżdżali nie tylko Europę, ale i świat swoimi samochodami. Wiadomo, pewne podróże zasługiwały na szczególną uwagę, takie jak wyprawa Jerzego Jelińskiego, który to w 1926 roku wyjechał z Warszawy, aby wrócić do niej dwa lata później po objechaniu całego globu.
Na pewno fascynujący był też wyjazd Arkadego Fiedlera, który to najpierw Maluchem, a potem Nissanem Leafem pokonał Afrykę. To było coś, co faktycznie zasługiwało na szczególne uznanie i rozgłos.
Ale czy samochód elektryczny jadący z Warszawy do Monachium to coś niezwykłego? Nic z tych rzeczy. Tymczasem buduje się wokół tego zadziwiającą "mitologię", jakby co najmniej każdy kierowca pokonujący większą liczbę kilometrów autem na prąd był odkrywcą.
To smutne, naprawdę. Mam wrażenie, że prezentowanie elektromobilności w taki sposób to tylko strzał w stopę, a nie sposób na jej promocję. Jak bowiem można fascynować się czymś, co jest normalne od tylu lat i nie powinno stanowić żadnego problemu?
Infrastruktura miejscami kuleje, ale to zmienia się z roku na rok
Nowe auta elektryczne oferują coraz większy zasięg i stają się naprawdę wydajne. Owszem, mają pewne wady - czas ładowania w przypadku niektórych modeli bywa niezadowalający, a niektóre ładowarki potrafią zaskoczyć awarią lub ograniczoną mocą. Czasami też trafiają się "czarne dziury", w których nie ma żadnej sensownej stacji do ładowania. Niemniej popularność takich samochodów rośnie, a nowe regulacje sprawiają, że są one czymś absolutnie normalnym.
I tak długo jak takie auta będzie prezentowało się mówiąc, że "dojedziesz nim do Gdańska i nawet starczy Ci zasięgu na bonusowy przejazd do Biedronki", to żaden przeciętny Kowalski nie pomyśli o elektryku jako o alternatywie dla auta spalinowego. Pomijam już tutaj aspekt ładowania w momencie, w którym ktoś mieszka w bloku i nie posiada własnego gniazdka.
Naprawdę chciałbym, aby samochody elektryczne były traktowane po prostu jak... samochody. Przejazd z Warszawy do Poznania nie jest wyzwaniem. Przejazd z Warszawy do Monachium też. Szkoda tylko, że nie jest to jednak wciąż prosta jazda, nie wymagająca posiadania kilku kart i paru aplikacji zapewniających podgląd stacji ładowania. Ale to już zupełnie inna bajka.