Range Rover Classic. Kiedy "SUV" nie bał się Namibii

Jakiś czas temu, ściśle nieokreślony, w nieznanej szerokości geograficznej, możecie tego  nie wiedzieć, ale ktoś zrobił nas wszystkich w konia.

I to w sposób niemal niezauważony – na chwilę odwróciliśmy głowę, a ludzie kierujący projektem S.U.V. przyjęli nie ten zjazd
co trzeba na drodze jego rozwoju. No bo jak inaczej wytłumaczyć, że zaczęliśmy z samochodem ze zdjęcia poniżej (a jest to Range Rover Classic), a skończyliśmy z odblaskowym zegarkiem G-Shock w postaci Lamborghini Urusa? Tak właśnie, SUVy popsuły się gdzieś po drodze…

Range Rover Classic

… i są teraz hitem sprzedaży. Marki wycofują się ze swoich popularnych niegdyś sedanów czy kombi. Tu nie trzeba liczb, nawet zwierzęta hodowlane już to wiedzą. O ile rozumiem osoby starsze, którym po prostu wygodniej się wsiada do trochę wyższego samochodu, to na tym moje rozumienie tego fenomenu się kończy. Obecne SUV-y nie są pakowniejsze, często nie mają napędu na 4 koła, a zajmują 2 lub 3 warszawskie miejsca parkingowe. Nie mówiąc już o tym, że podjazd na byle pagórek skończy się w połowie z urwanym zderzakiem. A zaczynało się tak dobrze.

Operacja V.E.L.A.R.

Pod koniec lat 50. kilku pracowników Rovera wyszło na papierosa. I tak od słowa do słowa doszli do wniosku, że są na świecie ludzie potrzebujący samochodu o właściwościach terenowych Land Rovera, ale którym można przejechać długą trasę bez obaw o swoje zdrowie psychiczne. Zaprojektowali więc takiego potworka:

Niestety, ludzie, dla których był stworzony, mieszkali w Afryce i Australii, więc projekt upadł. Pomysł jednak nie został zadeptany i kiełkował sobie powoli, aby w połowie lat 60. ruszyć pełną parą z operacją o nazwie… V.E.L.A.R., czyli Vee Eight Land Rover*.

*Tak, to nie pomyłka, dzisiaj tą nazwę nosi samochód, który przypomina kabanosa i skrywa dwulitrowe R4.

Pod maską pierwowzoru znalazła się V8 z amerykańskiego Buicka, a gotowy prototyp wyjechał na testy w 1969 roku. Rok później do sprzedaży trafił samochód reklamowany jako „Car for all reasons”, z mocnym silnikiem pozwalającym na sprint do setki porównywalny z większością ówczesnych sedanów, napędem terenowym i komfortowym zawieszeniem, w dodatku o ponadczasowym designie. Co ciekawe, także za ten ostatni w znacznej mierze odpowiadali inżynierowie, a nie biuro stylistyczne Davida Bachego. Oczywiście, pierwsze Range’e nie od razu były doskonałe, ale to był dobry start. W międzyczasie zaszło kilka zmian, aby w latach 80. dać klientom możliwość wyboru skórzanej tapicerki i automatycznej skrzyni biegów. Doszedł do tego także lifting obejmujący deskę rozdzielczą oraz grill. Range Rover Classic.

LR + RR = Range Rover Classic, czyli przepis na sukces

I tak oto, dochodzimy do naszego egzemplarza, rocznik 1991, wyposażony w silnik na wtrysku o pojemności 3.9 litra oraz 4-biegowy automat. Ma parę zadrapań i wgniotek, a biorąc pod uwagę ponad 350 tysięcy kilometrów i doskonały stan techniczny, dodają mu one tylko charakteru.

Jego właściwości jezdne to w moim odczuciu połączenie najlepszych cech Land Rovera Defendera i Rolls Royce’a Silver Spura, o którym już pisaliśmy. Z jednej strony w każdej chwili możemy pozwolić sobie na odkrywanie uroków bezdroży, lasów i gór, a z drugiej na gładki i komfortowy maraton po autostradzie z prędkością przelotową rzędu 130-140 kilometrów na godzinę. Ale prędkość w zasadzie nie jest tu ważna.

W tym samochodzie po prostu nie chce nam się spieszyć. Kojarzycie ten moment w drodze na wakacje, kiedy do celu została mniej niż godzina? Czujecie je czubkiem nosa, już witacie się z gąską i myślicie tylko o tym, żeby dojechać i rozpocząć wyczekany urlop. Tutaj wakacje zaczynają się w tym samym momencie, kiedy zamkniecie drzwi i ruszycie spod domu. Nie żartuję. Było ciepło i słonecznie, otworzyłem szybę, włączyłem "The Black Keys" i rozsiadłem się w wygodnym fotelu. Automat zmieniał leniwie biegi, V-ósemka mruczała łagodnie, a ja, pomimo perspektywy tylko jednego dnia z Rangem, czułem się jakbym wyruszał na roadtrip dookoła świata. Wolność soczyście uderzała w twarz.

Hakuna Matata!

W ostateczności ta wizja okazała się mniej odległa niż myślałem. A to za sprawą Bartka Kołaczkowskiego, którego zdjęcia także możecie obejrzeć w galerii, oraz Łukasza, którego Defender służył za przewodnika i opiekuna dla swojego mniejszego brata. W drodze na miejsce spotkania, przemierzając ulice Warszawy dostałem kilka „okejek” (a w zasadzie
to mam nadzieję, że Range dostał, bo ten wąsaty Pan był jakiś dziwny).

Potem wyskoczyliśmy na trasę szybkiego ruchu w sekretnym kierunku, aby w końcu zjechać z drogi i po przekroczeniu niewielkiego zbiornika wodnego znaleźć się w naszej małej Namibii. Połączenie piaszczystych pagórków, zachodzącego słońca i dwóch „Roverów” naprawdę pozwolił przenieść się na chwilę na Czarny Kontynent. Tam, gdzie ja jechałem możliwie ostrożnie, Defender nie brał jeńców i szedł pełnym, efektownym ogniem. Range Rover Classic.

Coś za coś, mi było wygodnie w trasie. Na ustawianiu aut do zdjęć, wzniecaniu kurzu i przejazdach po kolejnych fragmentach tej naszej małej Afryki spędziliśmy parę ładnych godzin. I chociaż dla chłopaków to nie pierwszyzna, to mieliśmy całą masę frajdy. Butów nie mogę doczyścić po dziś dzień,  a wiecie – brudne dziecko to szczęśliwe dziecko. Szczególnie, że przypominało to zabawę w piaskownicy, tylko w wersji dla dorosłych. I wszystko w aucie, którym możecie rano wygodnie podskoczyć po mleko bez laktozy oraz bezglutenowe cornflakesy. Nie potrzeba do tego BMW X6.

Kiedy słońce już schowało się głęboko za horyzont, przenieśliśmy się na ostatnie zdjęcia na pobliską łąkę. Brakowało tylko ogniska i jakiejś pękatej butelki przed walnięciem się na rozłożony w bagażniku kawałek koca. Niestety, trzeba było zwijać manatki. Koniec wakacji.

I komu to przeszkadzało?

Jasne, niektórzy mogą powiedzieć, że to nie był prawdziwy offroad. Byłem kiedyś na takim. Z grubsza polegało to na podtapianiu samochodu i własnego tyłka oraz korzystania z wyciągarki co 10 metrów – not cool. A tutaj? Spędziłem cały dzień, dosłownie, od rana
do późnego wieczora, za kółkiem tego samochodu, w różnych warunkach. Nie taplałem się w błocie, ale posmakowałem tej wolności, jaką daje prawdziwe 4x4, a po wszystkim wróciłem wypoczęty i zrelaksowany, jak po dobrym urlopie.

To właśnie takim samochodem chcielibyście pojechać na wakacje, po zakupy w deszczowy dzień albo odebrać dzieciaka z prywatnego przedszkola. Najlepiej zakurzonym i podrapanym. Nie twierdzę oczywiście, że jest idealny. Daleko mu do tego. Dużo pali, jest brytyjskiej produkcji, więc pewnie następnego dnia się popsuje, a kiedy wciśniecie pedał gazu, to w zasadzie robi się tylko głośniej. Ale ma bardzo dużo sensu i spełnia założenia swojej klasy, o których coraz częściej się zapomina. Wróćmy na tę drogę, proszę.

Zdjęcia: Maciej Skrzyński