Magia. Gdy samochody elektryczne są tanie, to ich sprzedaż rośnie ekspresowo. Mam pewne przemyślenia
Tanie samochody elektryczne to dobrze sprzedające się samochody elektryczne. To nie teoria, a praktyka, którą pokazują największe światowe rynki. Czas wyciągnąć z tego wnioski.
Od kilku dni Amerykanie rozpisują się na temat świetnych wyników sprzedaży Forda Mustanga Mach-E. Elektryczny SUV z błękitnym owalem w grillu wystrzelił w statystykach. Przypadek? Skądże - producent obniżył solidnie cenę, co od razu przyciągnęło do salonów wielu chętnych. To samo można powiedzieć o chińskich produktach. Samochody elektryczne budzą największe zainteresowanie i zaczynają się sprzedawać w momencie, w którym są po prostu tanie.
Ludzie kupują głównie rozsądkiem, a nie sercem. Dla nich samochody elektryczne mają być po prostu tanim wyborem
To my, petrolheadzi, jesteśmy kulą u nogi tych wszystkich marek. Taka prawda - chcemy fajnych rzeczy, ale te "fajne rzeczy" są po prostu drogie i nieopłacalne w wielu przypadkach. W czasach, kiedy każdy grosz jest na wagę złota, zabawy w odlotowe samochody trafiające do wąskiego grona klientów jest już niemożliwa. Po prostu zapamiętajmy te piękne czasy sprzed kilku lat, gdyż to już nie wróci.
Jednocześnie te wszystkie wielkie koncerny dwoją się i troją szukając możliwości zwiększenia sprzedaży elektryków. Tego oczekuje od nich Unia Europejska, wymuszają to normy emisji CO2, nakierowują na to lata inwestycji w samochody BEV. Problem w tym, że w większości przypadków im nie wychodzi.
Gdy w większości krajów odcina się dopływ gotówki w postaci rządowych dopłat, sprzedaż elektryków spada. Ewenementem jest tutaj Norwegia, ale pamiętajmy, że mówimy o kraju z małą i dość bogatą społecznością, do tego posiadającego głównie zieloną energię. A, no i większość osób mieszka we własnych domach, a nie w blokach - a to kolejne udogodnienie.
W innych krajach kluczowym kryterium staje się więc cena
Język pieniądza jest uniwersalny. Tanie samochody elektryczne cieszą się zainteresowaniem w USA i w Europie. Na Starym Kontynencie idealnym przykładem są te wszystkie elektryki z Chin, które za sprawą niskich cen przyciągnęły wiele osób. Ich pochodzenie ma drugorzędne znaczenie w momencie, w którym można kupić coś wydajnego i rozsądnego dla portfela.
Ludzie nie są głupi. Nikt nie chce wydawać kwoty zarezerwowanej przez lata dla sportowych Golfów R czy dla wyposażonych pod korek Passatów na skromnego Volkswagena ID.3, do tego z mniejszym akumulatorem. A dla europejskich producentów jest to duży problem, gdyż operują oni w zupełnie innym świecie, gdzie nie da się w zasadzie zejść poniżej pewnej granicy.
Wiele osób mówi, że te same modele europejskich marek w Chinach kosztują grosze. Owszem, ale jest to wynik innego wyposażenia i pojawiającego się wsparcia ze strony lokalnych władz i rządu. Chińskie marki z kolei mówią wprost, że sprzedają samochody poniżej kosztów produkcji. Stać ich na to.
Wniosek: cena czyni cuda
Europejskie marki obudziły się z przysłowiową "ręką w nocniku", próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W ostatniej chwili wzięto na warsztat "tanie elektryki", których oczekuje tak wiele osób. Już przy premierze Volkswagena ID.3 mówiło się, że będzie on wyceniony na poziomie "Golfa w dieslu". Teraz znowu zataczamy koło i wracamy do tej samej frazy - Golfa zastąpiło jednak Polo, a diesla "bazowa wersja". 25 000 euro jest już jednak kuszącą granicą, o ile oczywiście dostaniemy za to wydajny samochód.
Bo tani elektryk taniemu elektrykowi nie jest równy. Można mieć Dacię Spring, która na dobrą sprawę stanowi produkt samochodopodobny. Nadaje się do miasta, ale długa podróż nie wchodzi tutaj w grę. To samo tyczy się innych modeli, w których zasięg kończy się mniej więcej po opuszczeniu granic aglomeracji.
W tym miejscu ponownie królują chińskie marki. Ich samochody potrafią kosztować w dobrych wersjach tyle, ile teraz płacimy za przeciętnego Golfa z silnikiem 1.5 TSI. Dodajcie do tego wspomniane wcześniej zachęty w postaci dopłat, darmowego parkowania lub innych ulg.
Niskie ceny przyspieszyłyby elektryfikację? Bez wątpienia. Jest jednak jeszcze jeden czynnik
A mowa tutaj o słowie "zakaz". Gdy padło po raz pierwszy ze strony Unii Europejskiej, a także w innych krajach nie związanych z UE, w ludziach zawrzało. Samochód to dla wielu osób synonim wolności i komfortu poruszania się. Nie chodzi już o jazdę po mieście, a o możliwość wybrania się w dowolnie wyznaczone palcem na mapie miejsce.
Słowo "zakaz" tyczy się oczywiście samochodów spalinowych. Ktoś zza biurka wyznaczył termin i kazał producentom zrobić wszystko, aby go osiągnęli. Wiadomo, pewien pistolet przy głowie był konieczny, aby prace nabrały tempa, ale jednocześnie doprowadzono do innej sytuacji - spolaryzowano społeczeństwo.
Mamy więc pasjonatów elektromobilności, dla których nowa technologia jest odpowiedzią na wszystkie problemy, a także przeciwników, na których ten "zakaz" działa jak płachta na byka. W tym kotle wirują też koncerny motoryzacyjne, które z jednej strony próbują stworzyć te oczekiwane elektryki, a z drugiej chcą... przetrwać. Sprzedaż spada, koszty produkcji rosną. Obniżanie cen nie jest fizycznie możliwe, a konkurencja z Azji wjeżdża niczym taran z włączonymi dopalaczami.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Sytuacja na rynku jest bardzo trudna, a wiele firm walczy o przetrwanie. Zarządy koncernów z jednej strony chcą dążyć do produkcji tanich samochodów elektrycznych, ale nie mają w wielu przypadkach takich możliwości, gdyż technologia jest zbyt droga.
Konieczne są więc cięcia, a to przekłada się na zwolnienia pracowników. Gotówki wciąż brakuje, więc wracamy do cięć. Cięcia znowu odbijają się na redukcji liczby pracowników. Jeśli do tego równania dodamy to, że do opracowywania i produkcji elektryków potrzeba mniej osób, to ta górka ludzi bez pracy zaczyna rosnąć. A dla wielu gospodarek motoryzacja jest kluczowym składnikiem. W Niemczech ponad milion osób pracuje w tej branży.
Czy więc stać nas na tanie samochody elektryczne?
Zaczynam dochodzić do wniosku, że europejscy producenci cały czas mogą o tym marzyć. I niestety tutaj będą przegrywać z Chińczykami. Co więcej, przegrają też z technologią, która zmienia się nie co kilka lat, a nawet co kilka miesięcy. Utrata wartości niektórych samochodów jest abstrakcyjna. Niektóre "flagowe" elektryki tracą 50-60% wartości w 2-3 lata. I to nie zmieni się w najbliższej przyszłości.
Tutaj idealnie podsumowuje to stare powiedzenie "obyś żył w ciekawych czasach". Jest ciekawie - ale niekoniecznie w przyjemny sposób.