MINI John Cooper Works - Więcej niż gokart
Gokartowa przyjemność z jazdy - to chyba jedno z najbardziej wyeksploatowanych haseł reklamujących Mini. Pojawia się nie tylko w materiałach promujących markę, ale i nawet w niektórych komunikatach systemu multimedialnego. Każdy, kto wsiada za kierownicę tego auta wie więc czego ma się spodziewać. Ale ile tak naprawdę jest w tym prawdy? Przekonać się o tym można było podczas imprezy Mini John Cooper Works Racing Academy na torze w Bednarach.
Historia Mini spod znaku John Cooper Works liczy sobie już ponad 15 lat i od kiedy brytyjską markę wskrzesiło BMW, na rynku pojawiły się wzmocnione wersje całej rodziny modeli tej firmy. Tym razem uwaga była skupiona na najnowszym stworzeniu noszącym emblemat JCW, czyli najświeższym wydaniu usportowionego, klasycznego trzydrzwiowego Mini. O tym, że jest się czym ekscytować, może świadczyć już przekrój gości, którzy zawitali na obiekt w Bednarach, gdzie poza standardową mieszanką dziennikarzy, potencjalnych klientów i pracowników firmy pojawił się też nowy ambasador marki - Adam Małysz.
Gokart na torze
Same dane techniczne nowego MINI powinny jednak być wystarczającym powodem, by podnieść tętno u każdego fana dynamicznej jazdy. Najnowszy produkt od John Cooper Works to najmocniejsze auto w historii marki, które od teraz legitymuje się mocą 231 KM i momentem obrotowym siegającym 320 Nm. Przekłada się to na osiągi, które każdy, kto obcuje nawet z o wiele mocniejszymi samochodami, może ocenić jako więcej niż zadowalające. Czterocylindrowy dwulitrowiec wystarcza, by rozpędzić tego kompakta do pierwszej setki w 6,1 sekundy, a prędkość maksymalna to teraz niemal 250 km/h. Odmiana John Cooper Works to nie tylko większy silnik i lepsze wyniki na papierze, ale także równie mocno interesujące z perspektywy kierowcy usportowione zawieszenie, bardziej wydatne hamulce i zmieniony, rasowo brzmiący wydech. Do tego masa innych gadżetów i stylistycznych smaczków, czyli kolejna rzecz, z której współczesne MINI słynie.
No dobrze, ale co z tym prowadzeniem? Czy naprawdę jest się czym tak ekscytować? Odpowiedź jest twierdząca - trzy razy tak. Od pierwszej sekundy auto sprawia wrażenie stworzonego, by dawać frajdę kierowcy. Od zajęcia miejsca w dobrze wyprofilowanym fotelu w genialnym, ekstrawaganckim wnętrzu, poprzez odpalenie silnika za pomocą prawdopodobnie najbardziej "cool" startera jaki widziałem, aż po pierwszy warkot dochodzący z wydechu i złożenie się do zakrętu, a później wyjście na prostą. Przez cały ten czas uśmiech nie powinien nikomu zejść z twarzy, a każdy kolejny wiraż powinien go jeszcze nawet potęgować. To trochę inne uczucie niż to towarzyszące prowadzeniu np. Golfa GTI, dysponującego podobnymi parametrami i także jadącego jak po szynach. Tam króluje precyzja i związana z nią satysfakcja, tutaj dzieje się nieco więcej. Mimo, iż za marką MINI stoi BMW, to w obcowaniu z autem nie czuć niemieckiego chłodu. John Cooper Works to temperamentny, prawdziwy hot hatch. Lubi prowokująco powiercić się w zakręcie, trochę jak mały szczeniak, który ciągnie za nogawkę wzywając do zabawy. Wszystko oczywiście przy zachowaniu pełnej kontroli i to nawet przy wysokich prędkościach.
Wygląda na to, że z gokarta rzeczywiście jest tu dużo - MINI cechuje świetna sztywność i doskonała zwrotność, więc ciasny tor okazuje się być dla niego największym żywiołem. Tam dobrze sprawdza się także automat Steptronic, który po przestawieniu w sportowe nastawy - wpływające m.in na reakcję na gaz i brzmienie wydechu - pracuje szybko i bardzo wydajnie, nie potrzebuje żadnego dodatkowego czasu na zastanowienie, gdy właśnie na prędkości nam najbardziej zależy. Do tego wielkim argumentem za tą skrzynią może być fakt, że według producenta tak skonfigurowane Mini jest szybsze - manual na sprint do setki potrzebuje o 0,2 sekundy więcej, choć domyślam się, że wielu zrezygnuje z wynoszącej ponad 8 tysięcy złotych dopłaty i zdecyduje się na bardziej klasyczne doznania z jazdy. Bez względu na wybór, mocy zabraknąć nie powinno - 231-konna jednostka z rodziny BMW zbiera się błyskawicznie, zwłaszcza między drugim a czwartym biegiem, czyli wtedy kiedy MINI czuje się najlepiej. No i do tego ten dźwięk - w parze z każdą redukcją idzie rasowy strzał z wydechu, a przy szybkiej jeździe odjęciu gazu towarzyszy charakterystyczne, złowieszcze pochrząkiwanie. To fantastyczne ukoronowanie przyjemności z jazdy.
Trochę gorzej wypadają inne modele dostępne w wariancie John Cooper Works, którymi także była okazja przejechać się w Bednarach – Paceman i Countryman. Tu już sama sylwetka i wielkość auta skłania do pewnych uprzedzeń i rzeczywiście, frajda z jazdy większymi Mini nie jest tak wielka, co w przypadku ważącego 1200 kg malucha. Emocji i samej mocy było mniej, ale co ciekawe, w próbie zręcznościowej to właśnie modele z napędem na cztery koła spisały się lepiej od dynamicznego hatchbacka.
Ulegając modzie
Powszechnie chwalone właściwości jezdne zostały zweryfikowane pomyślnie, pora więc rozprawić się z jeszcze jedną charakterystyczną dla MINI cechą – lifestyle'owym wizerunkiem. Przyznaję, że od kiedy model powrócił na drogi jako kompakt klasy premium miałem z nim spory problem. Ani retro design, ani przekombinowane wnętrze, ani wpisywanie się w modowe trendy nie przekonywało mnie w ogóle, zwłaszcza patrząc na cenę. To takie trochę motoryzacyjne Apple, skłaniające do wyłożenia większych pieniędzy na coś, czego tak naprawdę nie potrzebujesz. Dziś wygląd Mini wciąż budzi u mnie sprzeczne uczucia, zwłaszcza w popularnych, krzykliwych konfiguracjach, ale wersji JCW prezencji odmówić nie potrafię.
Nie jest to piękność, ale na opcjonalnych 18-calowych felgach z kilkoma rasowymi dodatkami sprawia, że i ja przez moment zapragnąłem mieć Mini. A jeszcze lepiej jest we wnętrzu! Deska rozdzielcza ewoluowała nieznacznie, ale jest dopracowana niemal do perfekcji i na każdym kroku zaskakuje intrygującymi detalami. Poza wspomnianym już przyciskiem rozrusznika mamy cały zestaw designerskich przełączników i pokręteł oraz typowy dla marki centralnie umieszczony gigantyczny "talerz", otoczony zestawem budujących nastrój kolorowych diod, w którym znajdziemy wyświetlacz systemu multimedialnego. W wariancie John Cooper Works smaczków jest jeszcze więcej, jak choćby wyścigowe wzory na elementach wnętrza czy podnoszony ekranik Mini Head-Up Display. Całość na tle konkurencji prezentuje się wyjątkowo dobrze – brytyjska marka udowadnia, że wnętrze auta może być ładne i jednocześnie funkcjonalne.
Coś za coś
Kiedy jednak zauroczeni wrażeniami z jazdy oraz stylistycznymi smaczkami pobiegniemy do salonu konfigurować swoje nowe MINI, spotka nas tam ocucający kubeł zimnej wody – to wszystko musi swoje kosztować. Co prawda w cenniku wersja John Cooper Works figuruje przy kwocie 127 tysięcy złotych, co już jest ceną wyższą niż u wielu przedstawicieli wyższych segmentów, jednakże wciąż nie obejmuje wielu ważnych dodatków. Dużej dopłaty wymagają nie tylko automatyczna skrzynia biegów, wyższej klasy obicia foteli, nawigacja czy 18-calowe felgi, ale także automatyczna klimatyzacja, podgrzewane fotele czy nawet podłokietnik. Dodajmy do tego system audio Harman Kardon, czujniki parkowania, system EDC i kilka innych gadżetów i nagle cena naszego zindywidualizowanego Mini rośnie do ponad 170 tysięcy złotych. To już 15-20 tysięcy więcej niż choćby podobnie zestawiony Golf GTI, który do tego bije auto koncernu BMW na głowę także pod względem funkcjonalności.
Mini nowej generacji w wersji JCW oferowane jest na razie tylko w wariancie 3-drzwiowym, z czterema miejscami w środku i z racji wciąż bądź co bądź niewielkich rozmiarów, także z dużo mniejszą przestrzenią dla pasażerów. Nominalnie trzebaby opisać je jako wyrośniętego, prestiżowego przedstawiciela segmentu B, choć pod względem mocy i ceny auto stoi o kilka poziomów wyżej niż chociażbyFiesta ST czy Ibiza Cupra. Jedynym rywalem, którego możemy więc kwalifikować w tych samych kategoriach co John Cooper Works jest więc Audi S1. Przedstawiciel fabryki z Ingolstadt dysponuje identyczną mocą 231 KM, w standardzie ma za to napęd quattro, choć najmniejszego sportowego Audi nie możemy zamówić ze skrzynią automatyczną. W kwestii kosztów można więc ogłosić remis – w bazowej odmianie oba auta oscylują koło 130 tysięcy złotych, a bogato skonfigurowany egzemplarz to dodatkowe mniej więcej 35 tysięcy złotych w opcjach. Nawet jeśli więc S1 ostatecznie okaże się o kilka złotych tańsze, to Mini ma dodatkowy atut – swój niepowtarzalny charakter.
Nowe Mini John Cooper Works to auto, w którym w odpowiednich okolicznościach można się zakochać. Jeździ naprawdę jak gokart, świetnie brzmi, a pod względem dbałości o niektóre detale wyznacza trendy w swojej klasie. To otoczka, do której każdy ma prawo być w pewien sposób uprzedzony, jednakże każda przejażdżka jest w stanie zapewnić nam specjalne uczucia. Czy jednak na tyle wyjątkowe, by bez względu na koszta nie oglądać się na inne opcje? To już kwestia indywidualności, ale przyjmując, że kupując hot hatcha, rozsądek i kalkulacja wędrują na drugi plan, to szukając auta dla zwykłej przyjemności z jazdy trudno o lepszą propozycję.