Stellantis obawia się wielkiej faktury od Unii Europejskiej. "Albo pchamy elektryfikację, albo zamykamy fabryki"

Stellantis jest w trudnej sytuacji - i nie chodzi tylko o sytuację związaną ze zmianą dyrektora zarządzającego. Ten koncern mierzy się też z problemami, które według nich generuje... Unia Europejska.

Nowy dyrektor wykonawczy grupy Stellantis, Antonio Filosa, nie może narzekać na brak pracy. Zadanie, którego się podjął, jest bardzo trudne, ale możliwe do wykonania. Chodzi oczywiście o postawienie tej grupy na nogi i o wyprostowanie problemów wygenerowanych przez politykę Carlosa Tavaresa.

Choć wydawać by się mogło, że największym wyzwaniem jest przywrócenie lepszej sprzedaży, to Filosa zwraca uwagę, że tak naprawdę kluczowe jest skupienie się na innych elementach. Według nowego CEO Stellantis, "to co widzimy" jako klienci i dziennikarze, wynika w dużej mierze ze złej struktury firmy i niewłaściwego rozkładu sił w koncernie.

Ustawienie pewnych procesów i uproszczenie zarządzania przełoży się na skuteczniejsze działania na rynku - i to jest obecnie jego pierwszy cel. Poza tym Filosa otoczył się zaufanymi ludźmi, doglądającymi poszczególnych rynków. Jean-Philippe Imparato, niegdyś pełniący rolę szefa Alfy Romeo, a obecnie dyrektor Stellantisu na Europę, zwraca uwagę na inny duży problem. Chodzi o kary za zbyt wysoką emisję CO2.

Wydawać by się mogło, że Stellantis ma od groma aut elektrycznych i sprzedaje je z powodzeniem

Nic bardziej mylnego. Jak się okazuje sytuacja staje się naprawdę trudna, gdyż Imparato z coraz większym niepokojem patrzy na liczby, które pojawiają się w raportach koncernu. Co prawda Unia Europejska dała przejściowy okres dopasowania się do nowych limitów emisji, niemniej i on jest trudny do zrealizowania.

Jak podkreślił w rozmowie z Automotive News Europe, opcje są dwie: albo pchać elektryfikację w szalonym tempie, albo zamykać fabryki aut spalinowych. A tej drugiej opcji nikt nie chce. Z kolei sprzedaż aut na prąd jest obarczona dużymi kosztami, a marże są znikome. Cięcie cen, które pozwala na konkurowanie z producentami z Chin, nie wchodzi więc w grę, gdyż oznacza sprzedaż "na minusie". Z drugiej strony jednak może to być bardziej opłacalne, niż płacenie kar.

Alfa Romeo Stellantis

Mówimy tutaj o ogromnych pieniądzach. W grę wchodzi nawet 2,5 miliarda euro

Stellantis to nie jedyny koncern, który zwraca uwagę na ten problem. Kosztami kar i ich wpływem na koncerny przejmują się też inne firmy, z Volkswagenem na czele. Sytuacja jest patowa, gdyż pobudzenie rynku nie jest łatwe, popyt na samochody elektryczne spowolnił (rośnie, ale dużo wolniej, niż zakładano).

Producenci muszą więc sprzedawać samochody, na których nie zarabiają i na które nie ma aż tak dużego popytu. Jednocześnie płacąc kary stracą budżet na rozwój nowych technologii, które zapewnią im konkurencyjność. Co więcej, zamykanie fabryk oznacza masowe zwolnienia i kolejne osłabienie przemysłu motoryzacyjnego, tak ważnego dla europejskiej gospodarki.