Chińskie samochody w Europie. Zagrożenie, czy szansa?

Bronić się, czy przyjąć „z dobrodziejstwem inwentarza”? Chińskie samochody wywołują tyleż zainteresowania, co obaw. Czy jesteśmy w miejscu, w którym powinniśmy już powiedzieć „stop”?

Minęły mniej więcej dwa lata odkąd chińskie firmy zrobiły skok na Europę w sposób niespotykany. To nie były pojedyncze próby, tylko zmasowany „atak”, który poskutkował tym, że chińskie samochody znalazły się poważnym graczem na większości unijnych rynków. Liczbę marek zaczynamy liczyć w dziesiątkach, podobnie jak modeli.

Nie dziwi mnie więc, że są osoby, które zaczynają się tym niepokoić. Słyszę komentarze, że powinniśmy mniej o nich pisać, albo odradzać „bo nas zaleją”. Słyszę pytania, czy europejscy producenci mają jeszcze jakieś szanse? Co kupić żeby „nie było chińskie”? Pomijam już fakt, że część z tych ludzi absolutnie nie ma problemu z kupowaniem na pochodzących z Państwa Środka platformach zakupowych, czy ubrań szytych na Dalekim Wschodzie. To jest druga strona medalu. Ta pierwsza jest warta zastanowienia. Co nas czeka?

Czy chińskie samochody są szansą, czy zagrożeniem dla Europy?

Myślę, że niejedna praca magisterska czy nawet doktorska mogłaby powstać na ten temat. Niemniej jednak odpowiedź brzmi dość prosto. I jednym, i drugim. I sami jesteśmy winni sytuacji, w której jesteśmy.

Chcemy tanio. Chcemy dostępnie i bez przeszkód. Przez wiele lat Chiny dostarczały nam wszystkie wymarzone towary w niższych cenach. Od koszulek, przez elektronikę, aż po maszyny, podzespoły i w zasadzie wszystko, co dało się wyprodukować taniej. Europejskie firmy szybko zauważyły, że przenosząc tam produkcję, mogą zaoferować produkt taniej i jeszcze na tym dobrze zarobić.

A Chiny patrzyły, dogadywały się i powoli tworzyły podwaliny pod to, co dzieje się teraz. A Europa totalnie tego nie widziała, tworząc swoją standardową neokolonialną otoczkę jaśnie oświeconego Starego Kontynentu, który ma przewagę nad innymi narodami, które mają stać się tylko dostawcą towarów i ewentualnie rynkiem zbytu.

I wyszło jak wyszło.

Z jednej strony, to normalny proces w erze globalizacji. Z drugiej, lekceważenie konkurencji.

I tu wracamy do samochodów. Bo to, co dzieje się w ostatnich miesiącach (bo „lata” to za dużo powiedziane) to właśnie efekt poprzednich działań i konieczność potężnych inwestycji, przez co spada konkurencyjność.

chińskie samochody

I tak, chińskie samochody są pewnego rodzaju zagrożeniem. Produkt jest równie dobry, lub niewiele gorszy, ale jest tańszy. Dotowany przez państwo, ale tańszy.

Europejski klient nie ma już „tak grubego” portfela, jak jeszcze przed pandemią. Każde euro liczy dokładnie, a „nasi” producenci, na których regulatorzy (i konkurencja) wymusili gigantyczne inwestycje w elektromobilność, podnieśli ceny ponad standardowy poziom.

Sami wiecie, jak bardzo auta zdrożały. Dlatego nie ma co dziwić się, że chińskie samochody, z cenami o kilkanaście procent niższymi, stanowią łakomy kąsek dla klienta. Zwłaszcza, jeśli nie musi przy tym rezygnować z jakości, czy funkcjonalności.

Problemem staje się moralność. Bo co by nie mówić, Chiny to reżim, specyficzny, ale reżim. Dlatego nie dziwi mnie też obawa i niechęć do ich samochodów. Tak samo, jak obawy przed inwigilacją i brakiem zabezpieczeń przed przechwytywaniem przez Chińczyków naszych danych prywatnych.

To ma prawo budzić obawy i być zagrożeniem.

Ale póki co, statystyki sprzedaży i ich wzrostu nie wskazują, żeby obawy i zagrożenia wygrywały z czystą kalkulacją. Pokazują, że liczy się cena.

Ta cena, na razie to też zagrożenie w postaci utraty miejsc pracy w europejskich fabrykach, które nie wytrzymają konkurencji. Póki co Chińczycy produkują mało w Europie. To się zmieni, ale na ten moment, praca jest na Dalekim Wschodzie. Tam też odpływają pieniądze i, jeśli sytuacja się nie zmieni, stamtąd będą dochodzić trendy oraz „sterowanie rynkiem”.

Czy mamy jakąś szansę?

Oczywiście. To nie jest tak, że nagle totalnie przestaniemy kupować samochody z Europy, zastępując je chińskimi.

Spodziewam się, że w ciągu najbliższych 5 lat wiele z oferowanych obecnie marek nie wytrzyma konkurencji. Te, które tu zostaną, będą musiały urealnić ceny. Będą (bo już to robią) przenosić produkcję do Europy. Tak samo jak robili to Japończycy, czy Koreańczycy w poprzednich dekadach.

Chińskie poruszenie powoduje też, że Europą ktoś wstrząsnął. Zarówno po stronie regulatorów, jak i producentów samochodów. Konkurencja w pewnym momencie jest bardzo zdrowa i wymusza nowe rozwiązania oraz zmiany w sposobie produkcji, sprzedaży, a także w ofertach.

Ceny aut nowych zaczynają już lekko spadać. A w każdym razie nie rosną. Nagle pojawiły się tanie auta elektryczne, które miały być nieopłacalne. I póki co pewnie są, ale z punktu widzenia klienta, jest konkurencja i jest możliwość zadecydowania portfelem, u kogo zostawi się swoje ciężko zarobione pieniądze.

Chińskie samochody mają szanse wyciąć sobie spory kawałek europejskiego tortu, ale całego nie zjedzą. Za kilka lat będą stałym, równoprawnym uczestnikiem rynku. Część modeli będzie konkurencją dla Dacii, trzymając się w widełkach aut budżetowych. Więcej będą mieli do powiedzenia w segmentach aut elektrycznych. Ale już wiemy, że szybkie przejście na elektromobilność nie jest ani możliwe, ani oczekiwane przez samych Europejczyków. Będzie więc Chińczykom trudniej.

Wracając jednak do globalizacji. Ma ona swoje zalety.

Nazywa się to w dużym uproszczeniu „wymiana doświadczeń”. Spółki, koncerny, nowe technologie będą powstawać, a technologie i nowe pomysły będą się przenikać. Może to przynieść dużo dobrego.

Jeśli produkty, które będziemy dostawać, będą dobre, ceny uczciwe, to nie widzę problemu, żeby samochody te stały się stałym elementem naszego rynku. Ale nie jesteśmy też na nie skazani. Wciąż możemy wybrać samochód europejski, czy azjatycki. W niektórych przypadkach nie będzie on dużo droższy. Czyli tak jak w każdym innym przypadku, najlepiej jest trzymać się lokalnego producenta.

To i bardziej patriotyczne, i sensowne ekonomicznie i ekologiczne.