Wybierzcie się na Le Mans '66, ale nie oczekujcie filmu roku
Wczoraj dzięki Ford Polska miałem przyjemność obejrzeć wyczekiwany przez wielu film - Le Mans '66. Krytyk ze mnie żaden, więc w skrócie opiszę Wam czego się spodziewać.
Są takie filmy, na które my, benzynogłowi, potrafimy czekać miesiącami. Pamiętam pierwsze zapowiedzi przez genialnym "Wyścigiem" Rona Howarda, w którym świetnie przedstawiono rywalizację Nikiego Laudy i Jamesa Hunta. Uwielbiam wracać do "Drive" Nicholasa Windinga Refna, głównie ze względu na świetnie zawiązaną akcję i piękne ujęcia. Filmem, na który też czekałem jest właśnie "Ford v. Ferrari", w Polsce wydane pod nazwą "Le Mans 66". Swoją drogą to chyba jedyny przypadek, gdzie polskie tłumaczenie ma więcej sensu - ale o tym za chwilę.
Poczuć piękno motoryzacji
To jest chyba główne przesłanie tego filmu. James Mangold przenosi nas w czasy, gdy nie elektronika, a kierowca i jego wyczucie auta było kluczowym elementem w rozwoju pojazdu. Był to tez okres, kiedy wydatki na motorsport w zasadzie nie miały znaczenia - jeśli na szali było zwycięstwo, to maszyna pompowała gotówkę w tysiącach dolarów na minutę.
I tak też było w tym przypadku. Zazębiły się tutaj trzy historie - pasja Carrolla Shelbiego, połączona z jego doświadczeniem, precyzja Kena Miles'a i jego chęć osiągania kolejnych sukcesów oraz oczywiście potężne pragnienie Forda: zwycięstwo w wyścigach, w tym w Le Mans. Wszystko to jest efektem wielu sytuacji, do których doszło na przestrzeni lat. Shelby z powodzeniem startował w Le Mans pod koniec lat 50., lecz jego stan zdrowia nie pozwolił mu na kontynuowanie kariery. Miles ścigał się od czasów powojennych, z powodzeniem osiągając kolejne sukcesy, nawet bez wsparcia dużego zespołu. Ford z kolei zaliczył nieudany romans z Ferrari, po którym jego chęci odwetu urosły do niebotycznych rozmiarów.
Le Mans 66 skacze po tych wątkach, dając widzowi jako takie pojęcie na temat tła całej sytuacji, dzięki której powstał legendarny Ford GT40. Jeśli nie znacie detali tych historii, to będziecie zadowoleni. Ci, którzy jednak są zaznajomieni z faktami, zauważą z pewnością wiele nieścisłości, które pojawiają się w trakcie tego filmu.
Chcecie wiedzieć jak było naprawdę? Sprawdźcie jak faktycznie wyglądała próba przejęcia Ferrari przez Forda, kiedy i jak zbudowano pierwsze Fordy GT40 oraz jak wyglądał wyścig Le Mans w 1965 roku. Tak, wbrew temu co pokazuje film, Ken Miles jechał w tym wyścigu i delikatnie mówiąc zajechał skrzynię w swoim aucie.
Najważniejsze są jednak emocje
James Mangold wstrzyknął tutaj dużo amerykańskiego klimatu. Jest patetycznie, rodzinnie, z pasją i z wielkim celem. I wszystko to składa się w historię, którą zbudowano z pięknie dobranych obrazków. Sceneria, kadry, samochody czy nawet kolorystyka filmu w swój specyficzny sposób przenosi nas w szalone lata 60. w Fordzie. Niestety ciężko jest tutaj poczuć presję, która stała nad projektantami Forda GT40. Mieli to zrobić w 3 miesiące, a okres ten w filmie ucięty jest tak naprawdę w formie krótkich scen prezentujących tak naprawdę kilka dyskusji.
Finalnie trafiamy do kluczowego momentu, czyli wyścigu Le Mans w 1966 roku - tego, który dla Forda zakończył się potrójnym zwycięstwem. Dorzucono tutaj trochę humoru w postaci zespołu Ferrari kłócącego się niczym Minionki, nie zabrakło groźnych spojrzeń przy wyprzedzaniu (bo faktycznie, kierowcy mają czas na spoglądanie na siebie w takich chwilach) oraz ostrych szarpnięć kierownicą, nijak nie korespondujących z ruchem auta. Pedał gazu zawsze da się mocniej docisnąć, zawsze jest zapas obrotów i zawsze jest ten jeden dodatkowy bieg, który można wrzucić w kluczowym momencie. Całość jednak ubrano w tak atrakcyjną formę, w której jest naprawdę mało efektów specjalnych a dużo dobrej pracy kamery, że ciężko jest się do czegoś przyczepić.
I choć w tym filmie zabrakło wielu rzeczy, a niektóre postacie celowo przerysowano (tak jak np. rolę Josha Lucasa, który wciela się w Leo Beebiego), to jednak jest to kawał dobrego kina. Matt Damon w roli Carrolla Shelbiego sprawdza się doskonale, podobnie jak Christian Bale wcielający się w Kena Milesa. Co prawda jego "brytyjski" akcent jest mocno naciągany, ale da się to wybaczyć. To on tak naprawdę zbudował atmosferę w tym filmie swoją złośliwością, charakterem i unikalnym poczuciem humoru.
Szkoda tylko, że tłumaczenie znowu poległo
Chodzi oczywiście o polskie napisy w tym filmie. Dużo uproszczeń i skrótów myślowych nieco irytuje, ale..
...gdy widzi się napis "RAJD LE MANS", to wiedz, że jest bardzo źle.
I na tym koniec. Do kina warto się wybrać, zdecydowanie. Jeśli jednak znacie tę historię wraz ze szczegółami, to potraktujcie Le Mans 66 jako dobry film akcji, który nieco rozmija się z faktami i niekiedy z fizyką samochodów.