Strefa Czystego Transportu to bzdura. Jest jak plaster na urwaną rękę
Strefa Czystego Transportu to mrzonka, która zawsze będzie dziurawa jak sito i będzie służyć zupełnie innym celom. Jeśli chcemy czystych miast, zabierzmy się do tego porządnie i z głową.
W ostatnich dniach żywe emocje wywołuje warszawska Strefa Czystego Transportu. Wprowadzona po "konsultacjach społecznych", chaotyczna, gdzie absurd goni absurd, a do tego z abstrakcyjnymi, niemalże "bandyckimi" okresami przejściowymi. Nie ma wątpliwości, że realnych skutków nie przyniesie.
Ale tak naprawdę to tylko jeden z przykładów, bo moim zdaniem, wszelkie Strefy Czystego Transportu są totalną bzdurą. Mrzonką, która nie przynosi realnego efektu. A w każdym razie efekt samej strefy jest tylko ułamkiem wśród zmian, które zachodzą.
Nie znaczy to, że nie ma problemu zanieczyszczonych miast. Jest, jak najbardziej. Ale żadna Strefa w magiczny sposób nie spowoduje, że w miastach (takich jak np. polskie metropolie) powietrze stanie się czystsze. To polityczne zakrywanie problemu, żeby móc powiedzieć, że "coś się zrobiło".
Strefa Czystego Transportu z założenia jest czymś dyskryminującym
"Wyrzućmy stare samochody z centrum miast!" - już samo to hasło powinno budzić opór. Sugeruje ono, że ludzie ze starymi samochodami jakoś złośliwie, celowo wjeżdżają do centrów, smrodząc innym.
Nie biorąc (bo i po co? To niedobre o tym mówić) pod uwagę, że jednak przytłaczająca większość kierowców w miastach jeździ samochodami dlatego, że tak jest szybciej i wygodniej. A Ci, co jeżdżą starymi samochodami, najczęściej jeżdżą nimi z przymusu, a nie z miłości do zatruwania innym życia. Albo sobie - bo centra miast to nie tylko miejsca, gdzie spędza się czas, ale również mieszka. Ci, co jeżdżą "starociami" dla przyjemności, zazwyczaj wyciągają je z garażu w weekendy i dbają o nie często lepiej niż o własne zdrowie.
Co więc powoduje Strefa Czystego Transportu? Otóż, poza podziałem na biednych i bogatych, lub koniecznością wymiany samochodu (za co?!), albo wyprowadzką poza jej granice... nic. Samochody wciąż będą jeździć. Biorąc pod uwagę średni wiek samochodów w Polsce, stracą tylko osoby biedne i drobni przedsiębiorcy (korzystający ze starszych diesli np. z dostawami towaru, bądź świadczący usługi w miastach).
Według statystyk portalu samar.pl, zakazem dotkniętych zostanie ok. 10% samochodów zarejestrowanych w Warszawie i okolicach. Z kolei z samej strefy będzie musiało "wylecieć" tylko 1,9% samochodów.
Biorąc pod uwagę, że część z tych 10% aut jeździ tylko po okolicy, to widzimy, że odsetek "wyrzuconych" samochodów jest niewielki.
Strefy powinny tworzyć się same, a władze gdzie indziej kłaść nacisk
Bo zanieczyszczenie powietrza w mieście to duży problem, ale ruch samochodowy jest tylko częścią z jego składowych.
Swego czasu zwróciłem uwagę na Tokio. Olbrzymie miasto, z niskim stopniem "zazielenienia", szerokimi ulicami, bez jakichkolwiek stref. Jak to jest, że tam się "lepiej oddycha". Otóż, w zależności od sezonu, wskaźniki zanieczyszczenia są między 20% a 50% niższe niż np. w Warszawie.
SCT nie widać. Korków też, mimo szerokich arterii
Oczywiście, Japońska stolica ma pewne ułatwienie. Położenie nad oceanem oraz... brak ogrzewania w domach (a to, które jest, jest zasilane prądem). I tu zbliżamy do sedna. Gdyby miastom naprawdę zależało na ekologii i poprawieniu jakości powietrza, naciskały by na ekologiczne źródła energii oraz ogrzewania (bo z tego w Polsce zrezygnować nie możemy). Wymagałoby to oczywiście współpracy z okolicznymi gminami, bo przedmieścia również generują zanieczyszczenia, które trafiają do nas "z wiatrem".
Ten ostatni też jest przydatny. Gdyby "KTOŚ" mądrze ustalił plany zagospodarowania przestrzennego dla Warszawy, tak aby nie zabudować korytarzy powietrznych, sytuacja mogłaby być lepsza.
Kolejny pomysł pochodzi z Singapuru. Tam każdy deweloper musi "oddać" miastu tyle zieleni, ile zużył na inwestycję. Budujesz na działce 0,2 hektara? No to 0,2 hektara zieleni musi się pojawić. Czy to w formie ogrodu na dachu, rozbudowanego patio - to już Twoja sprawa, ma być tyle, ile było. Na szczęście polskie miasta i tak są całkiem zielone.
Singapur jak na olbrzymią metropolię jest bardzo zielony
Strefa Czystego Transportu zresztą powstanie sama. Wystarczy tylko dać ludziom alternatywę. Znów posłużę się przykładem japońskiej stolicy. 9 linii metra, blisko 900 stacji (pełna integracja z prywatnymi przewoźnikami i koleją) oraz liczne linie autobusowe na terenie aglomeracji powoduje, że samochodem jeżdżą naprawdę Ci, którzy chcą.
Większość nie ma takiej potrzeby, albo porusza się raz na jakiś czas. Tymczasem w wielu polskich miastach nawet z silnie zamieszkanych przedmieść ciężko dostać się do centrum. Nie mówiąc już o bardziej skomplikowanych "operacjach" transportowych. Potężne nakłady na szybką, sprawną i niezależną komunikację publiczną zrobią więcej niż zakaz wjazdu dla niemalże losowo wytypowanych samochodów.
Strefa Czystego Transportu może mieć sens
Uważam że da się podejść do tego bardziej racjonalnie. Tyle, że wtedy trzeba postawić na całkowitą (czy niemalże całkowitą) eliminację samochodów na niewielkich obszarach. Nie wpłynie to bardzo na ogólny poziom zanieczyszczeń, ale na pewno na ogólny poziom ciszy i komfortu. Ale myślę tu o starówkach, czy innych strefach, które można ograniczyć do kilku ulic.
A samochody? No cóż, niektóre niemieckie miasta już wycofują się ze swoich SCT. Dlaczego? Bo samochody regularnie wymieniane są na nowsze i czystsze, zmieniane są źródła zasilania na OZE, a co za tym idzie - powietrze staje się lepsze. Naturalnie też ludzie rezygnują z samochodów, bo... nie muszą nimi jeździć.