Woź się niczym Oyabun. Toyota Century z V12 jest idealna na nocną jazdę po Tokio
Spędziłem pół nocy jeżdżąc bez celu po Tokio. Towarzyszyła mi Toyota Century V12. Nie ma chyba drugiej tak fascynującej limuzyny jak ten japoński klasyk.
Późny wieczór. Rozświetlone neonami Tokio odbija się w głębokim, czarnym, ręcznie nakładanym lakierze o siedmiu warstwach. Obserwuję lampki wskazujące krawędzie auta, gdzieś obok masztu na proporczyk. Nie słyszę niemal nic, widzę tylko podstawowe wskazania na cyfrowych zegarach, a zadziwiająco archaiczna nawigacja informuje mnie o mijanych miejscach. Tę magię zapewnia mi Toyota Century, jeden z najbardziej fascynujących samochodów w historii.
W zasadzie to czuję się nieco nie na miejscu. Powinienem siedzieć z tyłu, zasłonięty automatycznymi firankami i korzystać z "leżanki" oraz masażu. Być może oglądałbym na odtwarzaczu DVD jakieś Anime, albo raczej nagrania, które nie powinny znaleźć się w przestrzeni publicznej.
Siedzę jednak za kierownicą i czuję się tak samo dostojnie. Prowadzę w końcu jeden z najbardziej "japońskich" z japońskich samochodów.
Japoński feniks
Patrząc na loga, nawet nie powinienem wiedzieć, że to Toyota. Century ma wszędzie tylko własne logo, feniksa.
Oczywiście, widzę elementy z innych produktów koncernu. Ale Toyota Century to festiwal japońskiego rzemiosła, na które składa się obróbka skóry, drewna oraz aluminium. Choć siedzę zadziwiająco blisko prawej krawędzi samochodu, to czuje się, jakbym miał mnóstwo miejsca. Obok mam potężny tunel środkowy. Po prawej festiwal przełączników w aluminiowych obudowach oraz oczywiście popielniczkę. Nikt w Japonii nie obejdzie się bez niej.
Toyota Century to kultowy japoński samochód, który od lat 60-ych zdobywał uznanie w kilku kręgach. Poruszają się nim najważniejsi japońscy przedsiębiorcy, Ci z konserwatywnym podejściem do swojego kraju oraz szacunkiem do tradycji. Specjalnymi wersjami porusza się japoński cesarz oraz jego świta. Poruszają się nimi też prezesi z dość nietypowym podejściem do przepisów, ale za to z umiłowaniem honoru i tradycji. Oyabunowie japońskich rodzin mafijnych. Swego czasu przesiadali się na Mercedesy, ale Century pełni i będzie pełnić rolę auta-symbolu.
Tak jak mój egzemplarz, niemal bezszelestnie poruszający się przez tokijskie ulice. Pochodzi z 2011 roku, więc wyposażony jest już w nowoczesne gadżety, jak na przykład sześciobiegowy automat, czujniki parkowania oraz światła LED z tyłu. Ale wciąż jest bardzo tradycyjny w formie oraz wyposażeniu.
Zastanawiam się, czy lepiej zatrzymać się pod którąś z restauracji w Ginzie, czy może udać się w miejsca, gdzie samochód będzie pasować z zupełnie innych powodów. I choć Century już od 8 lat ma nową generację, "dwójka" wciąż wygląda dostojnie. Jest wykończona na zewnątrz perfekcyjnie, z dużą ilością prawdziwego chromu i prostych, ale skutecznych detali. Wszystko jest solidne, ciężkie i sprawia wrażenie, że przetrwa wieki.
V12, które ma za zadanie przynosić spokój
Dlatego zawsze wygląda dobrze. I porusza się w sposób dystyngowany. Pod maską spoczywa przecież jedyny w swoim rodzaju silnik. Pięciolitrowe V12 powstało tylko i wyłącznie w jednym celu - napędzać Century. Pierwsze i jedyne V12 z Kraju Kwitnącej Wiśni. Królewska kategoria trafiła do limuzyny i jej zadaniem jest zapewnić odpowiedni komfort właścicielowi.
Silnik pracuje tak równo, że postawiona na pokrywie moneta nie powinna się przewrócić. I to tak działa. Jeśli spodziewacie się rasowego dźwięku po V12, to się zawiedziecie. Japońscy inżynierowie stworzyli cudo pracujące tak precyzyjnie, że jego dźwięk brzmi jak jednostajny szum.
O dziwo to bardzo nie przeszkadza. Skrzynia przełącza biegi płynnie, a blisko 300-konny (choć nieoficjalnie ma ok. 320 KM) silnik dynamicznie zmienia prędkość, gdy kieruję się na Metropolitan Expressway 1, zwaną C1. Bez problemu i wysiłku Century utrzymuje też wysoką prędkość, będąc niewzruszona niczym japońska, podlewana pieniędzmi Yakuzy, japońska scena polityczna.
I podobnie jak ona, Century nie lubi szybkich skrętów i zwrotów. Nie wątpię również, że pasażerowie z tyłu wolą zachować swoją whisky Yamazaki nie roniąc ani jednej jej kropli. Dlatego prowadzenie tego blisko 5,5-metrowego sedana przypomina jazdę starszymi modelami Rolls-Royce'a. Wykonuję ruch kierownicą, a całą resztę robi "majestat samochodu" oraz jego obowiązkowość i lojalność wobec właściciela.
Za to zawieszenie to bajka. Pneumatyka pracuje idealnie. Mięciutko, to fakt, ale genialnie izoluje od nierówności tokijskich ulic. Także tych brukowanych. Spora w tym też zasługa opon o wysokim profilu. Nie wątpię, że tutaj forma jest podporządkowana funkcji.
Przyznaję, że choć to model, którego historia sięga blisko 30 lat wstecz, wciąż czuję się, jakbym poruszał się nowym modelem. To chyba magia Century. Albo po prostu dopracowanie konstrukcji.
Oczywiście, mam takie poczucie, że ten samochód mógłby być jeszcze lepiej i bardziej "po japońsku" skonfigurowany. Mieć lusterka na błotnikach i cudowną tapicerkę z wełny zamiast pomarszczonej (zadziwiająco, jak na ten wiek i przebieg) skórzanej tapicerki.
Toyota Century to oldschool, ale w dobrym stylu
Choć dzisiejszej nocy nie mam kierowcy, przesiadam się na tył, z charakterystyczną, potężną stałą konsolą między przednimi fotelami.
Do dyspozycji mam kanapę, ale tak naprawdę liczą się tylko dwa zewnętrzne miejsca. Te z masażem, ogrzewaniem, wentylacją oraz z regulowanymi ustawieniami. Sposób wykończenia wnętrza przypomina saloniki sprzed kilkudziesięciu lat. Nowoczesność? Nie znam. Gruba skóra? Głębokie dywaniki? Porządne materiały, stal, aluminium, grube plastiki? Ależ oczywiście. To wszystko tu jest.
W równoletnim Mercedesie klasy S poczułbym się jak w statku kosmicznym. W 2011 roku wyposażenie zazwyczaj jest już o wiele bogatsze. Ale tutaj jest klimat. Oczami wyobraźni widzę, jak otwieram klapkę w fotelu pasażera i wyciągam nogi na ultrakomfortowej kanapie. A z prawej strony siedzi kontrahent, z którym dogadujemy mniej lub bardziej wrogie przejęcie. Za automatycznymi firankami przekupuje się urzędników, wydaje wyroki, podejmuje decyzje o zakupie i sprzedaży spółek. Wszystko w świetnym otoczeniu, ciszy i totalnym, choć nieco oldschoolowym komforcie.
A w zamykanej konsoli znajdziemy kolejny ekran i odtwarzacz DVD, a także półeczkę z pilotem. Takim jak w starych telewizorach, tylko z logiem "Century". W dobie tabletów i sterowania głosowego to może śmieszyć, ale ten samochód zadebiutował w 1997 roku.
I to w nim czuć. Ale czy w klasyku narzekacie na to, że nie ma współczesnych gadżetów? Za to Toyota Century ma tyle ciekawych dodatków, że mogłaby obdzielić nim kilka samochodów.
Toyota Century - podsumowanie
Zastanawiam się, czy ten samochód jest dla kierowcy, czy dla pasażera. Sądzę że planowany był zdecydowanie bardziej do "bycia wożonym". Ale wykonywany w dużej mierze ręcznie, przez specjalnie dobranych rzemieślników "japoński Rolls-Royce" jest równie ciekawym samochodem do prowadzenia. W żadnym wypadku nie idealnym. Ale takim, który zostawia po sobie wrażenie. I nie mówię o sięgającym 20 l/100 km zużyciu paliwa, czy rozmiarze, który tak naprawdę wyklucza go z krążenia po Tokio w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Ale to są "problemy pierwszego świata", znane wszystkim właścicielom limuzyn.
Jeśli jednak nie bawicie się "w tuning", to żaden samochód nie nadaje się lepiej na nocną wycieczkę po tętniącej życiem i neonami metropolii. Nawet jeśli nie będzie to Tokio. To po prostu wspaniała limuzyna o specyficznym stylu. Jadąc nim, czujecie się częścią jakiejś historii. Gospodarczej, mafijnej, politycznej, ale jakiejś. Zostawia po sobie niezapomniane wrażenie, bo to samochód jedyny w swoim rodzaju.